Randka z Bronisławą

-Spotkajmy się – kusi Alina (widać nie słyszała o dystansowaniu społecznym). – A może tak wspólny weekend? – proponuje ciepło równie niezorientowana Maria. Bronisława jest bardziej obcesowa, choć może to być spowodowane problemami z tożsamością płciową – Zakochałem się w tobie – oznajmia. Nie wspomnę już o całkiem bezpośrednich sugestiach Teresy i Marioli, które proponują mi dziki seks (halo? dystansowanie społeczne?). Jestem na takim etapie mojego życia, że nawet usuwając wiadomości ze spamu, poważnie rozważam ich hipotetyczny sens i głębsze znaczenie.

Chyba już siłą rozpędu, bo ostatnio wyłącznie piszę, czytam i rozważam. No. Nie wyłącznie. Dlaczego, ach dlaczego nie należę do osób, które w trudnych i stresowych sytuacjach tracą apetyt i chudną z nerwów?? Ja niestety jem. A że nie mam czasu spalić, to niedługo zamienię się w znerwicowaną kulkę z obżartymi do kości paznokciami. Co za różnica. I tak w domu siedzę.

A wszystko z powodu pandemii, pleców koleżanki, faceta w niebieskim i mojej głupoty, która, gdyby umiała fruwać, zaniosłaby mnie aktualnie gdzieś w okolicę Międzynarodowej stacji Kosmicznej. Dokładnie w tej kolejności.

Pandemia, nasz ból powszedni, zachwiała podstawami naszego życia w każdym aspekcie. Mąż od kwietnia bezrobotny. Zestresowany. Zmartwiony. W DOMU!! Ja w swojej zdalnej firmie specjalnie dużo nie natłukę kasy, na chleb z serem i prąd owszem, ale pod warunkiem, że nie muszę równocześnie płacić ubezpieczenia za samochód.

Koleżanka zadzwoniła po 10 latach milczenia. – Taka okazja – mówi – normalnie jak mikser z przeceny. Ja będę wszystko wymyślać i ogarniać, a ty będziesz czytać i poprawiać.

Acha. No w sumie nie dowiedziałam się wiele więcej, tyle, że telewizja, że serial, że „robiłabyś dokładnie to co kiedyś, taka redaktorska robota”, że kasa dobra. O! Kasa! Zielone światło zasłoniło mi mózg i zgodziłam się spotkać z koleżanką. W telewizji, bo ona, wiecie, chciała mnie pokazać producentowi i zaoferować, jak na prezentacji Thermomixa, mało używaną, jeszcze na gwarancji, redaktorkę Asię. I tu następuje krótki i pełen oszołomienia akt drugi: koleżanka dzwoni w momencie, kiedy stoję przed telewizyjnymi drzwiami. Plecy jej wysiadły. W sensie tak dosłownym, że najbliższe dni/tygodnie/miesiące wykluczają ją z udziału w tym ambitnym przedsięwzięciu. No i ja tak stoję, zastygnięta, lecz lekko dygocząca, jak galareta ze świńskich nóżek. z ręką na klamce i nie wiem, czy wejść, czy zwiać. Wtedy facet z niebieskim poniekąd wepchnął mnie do środka, bo się spieszył, i potem to już nie wiem, jak do tego doszło, jakaś mgła mózgowa, albo promieniowanie z kosmosu, ale ku mojemu bezbrzeżnemu przerażeniu odkryłam, że jakimś cudem zostałam headautorem, takim, jakby to…pasterzem i ekonomem zarazem, w telewizyjnym, wieloodcinkowym projekcie serialowym. Który Za Sekundę Wchodzi W Etap Zdjęć. To było 6 tygodni temu.

Pracuję po 10-12 godzin dziennie. Siedem dni w tygodniu. Bo nie mogę zostawić mojej starej firmy. Za dobrze znam realia telewizyjne. Taki projekt może się wywalić na każdym etapie, a ja nie mogę zostać bez roboty. Próbowałam na pół gwizdka, ale okazało się, że niedasię, mam robić tyle, ile wcześniej, bo jak nie, to spadówa.

Czasem mam wrażenie, że mój mózg, organ ostatnimi laty równie sflaczały jak moje uda, nie wytrzyma tego wysiłku i eksploduje z hukiem, obryzgując szarą pulpą fotel i okolice. Myślę. Kombinuję. Ustawiam w głowie. Czytam. Sprawdzam. Piszę. Wściekam się. Załamuję. Wracam. Znowu myślę. Wykonuję milion telefonów dziennie do osób, których jeszcze dwa miesiące temu nie znałam. Jestem introwertykiem. To dla mnie jak bicze szkockie. Czytam uwagi do tego, co wydawało mi się dobre i sensowne. Kulę się i ssę kciuka. I znowu myślę, przestawiam puzzle, czytam.

Czy ja kiedyś pisałam, jak bardzo nie lubiłam mojej pracy w telewizji? Zapomniałam już. Teraz przypomniałam sobie dlaczego. To jest jak pajęczyna, mnóstwo splątanych nitek, zależności, jak gdzieś pociągniesz, gdzie indziej się urywa, mnóstwo ludzi i działań jest powiązanych z tym, co robię, i to mnie absolutnie przeraża.

Mam dość. Serio. Gdybym mogła, wyjechałabym gdzieś SAMA na tydzień. Dobra, na dwa dni. Bez laptopa i komórki. Bezmyślne dwa dni. Ommm. Chyba muszę wygospodarować dwie godziny, żeby obejrzeć z Lolą świąteczny film na Netflixie, to nieźle resetuje zwoje.

Ostatnie lato

Dzisiaj mam nastrój na powroty. Na myśli ciepłe, puchate i odganiające mrok za oknem. Nie pytajcie, dlaczego akurat to mi się kojarzy…Napisałam to ponad rok temu, kiedy świat był zupełnie innym miejscem. Może dlatego?

A pamiętasz to lato, kiedy upiłyśmy się winem twojej babci, a ja spadłam z okna i złamałam nogę?
Hanka powoli otwiera i zamyka oczy, zbyt duże w wychudzonej twarzy. Cień uśmiechu na chwilę
wygładza zapadnięte policzki. Tak, pamiętam.
Jak mogłybyśmy zapomnieć tamto lato? Ostatnie lato naszej niewinności. Wariackie wycieczki
rowerowe, podjadanie papierówek z cudzych sadów i tarzanie się w stosach zgrabionego siana.
Nawet teraz, po trzydziestu latach, samo wspomnienie przywołuje zapach jabłek i nagrzanej słońcem, skoszonej trawy.
Hanka zaciska nagle usta jak dziecko, które zaraz ma się rozpłakać, a bruzdy naokoło warg bieleją jej z wysiłku. Monika podrywa się z krzesła i wybiega z sali. – Zawołam Andrzeja – mówi jeszcze przy
drzwiach, ale wiem, że nie dlatego wychodzi.
Mi też trudno tu wysiedzieć. Chwilę temu znów dyskretnie patrzyłam na zegarek, czy obiecane
Andrzejowi pół godziny już minęło.
Nie wiedziałam, że jest chora. Naprawdę nie wiedziałam. Kiedy Andrzej zadzwonił i powiedział:
– Ona ciągle o was pyta. Proszę, wpadnijcie chociaż na pół godziny. – nie myślałam, że jest tak źle.
Stał pod salą. Spytałam, jaki rak, jakie rokowania. Spojrzał tylko na mnie, i wyglądał jak ten męczennik ze starych obrazów, Sebastian chyba? Ten przebity strzałami. Poczułam bezrozumną zawiść, że mnie tak nikt nie kocha. Całkiem jak dawniej.
A jednak coś się zmieniło. Zrozumiałam to, kiedy zobaczyłam nieruchomy kokon białej pościeli na
szpitalnym łóżku, zbyt mały, żeby mógł objąć dawną Hankę. Zawsze zajmowała więcej miejsca, niż
ona sama. Jakby cała ta uroda i radość życia nie mogły pomieścić się w środku.
Teraz oczy Hanki wyglądają jak dziury wycięte w kartce papieru, czarne, bezrzęse i ogromne. Patrzy
na mnie wyczekująco. Mów jeszcze.

Miałyśmy wtedy po piętnaście lat, pamiętasz? – mówię miękko, jakbym opowiadała bajkę –
Wszystko było takie wyraźne, takie…czyste. Jakbyśmy miały żyć wiecznie… – urywam nagle
przerażona, ale Hanka znowu wyciąga na twarz tę smugę uśmiechu i powoli kręci głową. Nieważne.
Mów.

A Monika zakosiła wino z piwnicy twojej babci i wychlałyśmy je w stogu siana. Boże, jak myśmy
potem chorowały. – odważnie ciągnę dalej.

Mówiłam, że jest strasznie mocne – słyszę nagle głos Moniki, która z powrotem zajmuje miejsce na
metalowym taborecie – Nie musiałyście wytrąbić całej butelki. –
Patrzę na nią kątem oka. Tylko dwa cieniutkie rowki wyżłobione w perfekcyjnym makijażu pokazują, co robiła za drzwiami. Zawsze umiała ładnie płakać.

A tydzień później poszłyśmy pod dom tego Marka, w którym się wtedy kochałam. Koniecznie
chciałam zobaczyć, jak wygląda jego pokój i wlazłam po kracie od winorośli. No i krata się złamała, ja łupnęłam o ziemię, a w nodze tak mi chrupnęło… –

Błagam, Magda, w życiu nie zapomnę tego dźwięku – Monika krzywi się demonstracyjnie. – I tak
najgorsze było to, że musiałyśmy cię jakoś wyciągnąć z ogrodu Leśniewskich, no bo jak byśmy
wytłumaczyły, że leżysz u nich pod oknem? –
Z łóżka dobiega jakiś dźwięk, jak szelest jesiennych liści. Hanka się śmieje, suchym, dziwnym
śmiechem khy, khy, khy, ale oczy ma jasne i przejrzyste.
Czuję, jak napięta sprężyna, która kłuła mnie w środku od momentu, kiedy tu weszłam, rozluźnia się
trochę. Zapomniałam już, że Hanka to potrafiła. Jeden uśmiech i wszyscy byli szczęśliwi. Hankę kochał każdy, kto ją spotkał. I to właśnie zabiło naszą przyjaźń.
Ale jeszcze nie tego lata. To lato należało do nas.

Noga złamana w dwóch miejscach. Drogie dziecko, jak ci się udało to zrobić przy upadku z roweru??
Może masz łamliwość kości? – cytuję uroczyście lekarza, który dwadzieścia lat temu z niesmakiem
oglądał prześwietlenie mojej wykręconej dziwacznie kończyny. Dziewczyny śmieją się, Hanka cicho i
szeleszcząco, Monika perliście i elegancko.
–Wsadzili mnie w gips na sześć tygodni. Gdyby nie wy…Ale warto było. Mówiłam wam, że miał w
pokoju plakat Samanthy Fox w bikini? –

Żartujesz!? Przecież on był ministrantem! – wykrzykuje Monika z takim przejęciem, że wybucham
śmiechem.

A pamiętacie, jak poszłyśmy na odpust i Hanka wygrała na loterii gipsową krowę? –
Nagle cichnę, bo przypominam sobie, co było dalej. To właśnie na tym odpuście Hanka poznała
Piotra. Wszystkie trzy zamieramy na chwilę, nie wiedząc, jak z tego wybrnąć.

A pamiętacie, jak… – zaczyna Monika ze sztucznym ożywieniem, ale to nie ma sensu. Jesteśmy już w
innym miejscu i nie możemy wrócić.
Przychodzi następne lato i Hanka już nie należy do nas. Zakochana tą nieprzytomną pierwszą
miłością, która sprawia, że nie widzisz nikogo innego. Piotr. Tylko Piotr. Nie było więcej rajdów
rowerowych ani plotek w stogu siana. Trzymałyśmy się z Moniką w sztucznej komitywie, imitując
nasze dawne rytuały, ale szybko stało się jasne, że to Hanka była kołem napędowym naszej przyjaźni.
Piotr kochał Hankę. To było zrozumiałe. Ale Hanka kochała Piotra, i tego zrozumieć już nie mogłam.
Wybrała jego, a nas porzuciła. Tak to wtedy widziałam.
Kiedy Monika przyszła do mnie tamtego ranka, miała szkliste oczy i wypieki na twarzy, jak w gorączce.
– Wróci – oznajmiła głosem, który miał być triumfalny, ale brzmiał jak przerażony skrzek – teraz do
nas wróci, zobaczysz –
Nie rozumiałam. Aż do wieczora, kiedy wreszcie znalazłam Hankę. Siedziała przy stawie, pod naszą
wierzbą, obejmując kolana rękami i patrząc przed siebie. Czy płakała? Nie pamiętam. Pamiętam za to, że popatrzyła na mnie obojętnie, jakby na przestrzał – Wczoraj widziałam Monikę i Piotra. Razem. –
Przełknęła z wysiłkiem ślinę – w jej łóżku. –
Chciałam wtedy z nią cierpieć. Naprawdę. Przytulić i powiedzieć – Wszystko się wyjaśni, to na pewno nic takiego, zobaczysz. –
Ale milczałam, bo w środku wszystko we mnie śpiewało, że teraz będzie jak dawniej, i że znów
będziemy razem jeździć na rowerach, a Piotr wyparuje z naszego życia, jakby nigdy nie istniał. I Hanka to zobaczyła. Nie wiem jak, ale zobaczyła we mnie tę radość..
Następnym razem rozmawiałyśmy dopiero na jej ślubie, ale to była tylko uprzejma rozmowa obcych
ludzi, bo tamtych nas już przecież nie było.

Przepraszam – z odrętwienia wyrywa mnie nagle szloch Moniki. Klęczy przy łóżku Hanki i łka
rozpaczliwie, nieelegancko, siorbiąc nosem i ocierając oczy pięścią – Haniu, ja cię tak strasznie
przepraszam za tamto –
Hanka patrzy na nią, a w oczach ma tyle czułości, że i ja chcę się znaleźć w jej kręgu. Siadam na łóżku i ujmuję kruchą, chłodną dłoń. Hania wciąż patrzy na Monikę i tym swoim szeleszczącym szeptem mówi – Wszystko dobrze… Andrzej…Dzięki temu go mam. –
A potem lekko zaciska palce na mojej ręce. – Opowiedz jeszcze – prosi, a ja nie mogę odmówić, bo
znowu wszystko jest jak dawniej.
Czas zatacza krąg. Mamy piętnaście lat i świat należy do nas. Trzymamy się za ręce stojąc na wysokim wzniesieniu za polem Wysockich, a wiatr wieje tak mocno, że wtłacza nam śmiech z powrotem do gardeł.

Pamiętasz, jak postanowiłyśmy się sturlać z górki Wysockich? – zaczynam z taką beztroską, jakby
przed chwilą nic się nie zdarzyło – wtedy, kiedy tak strasznie wiało, że zrzuciło pół dachu z ich
stodoły? –

A ja oczywiście miałam wtedy na sobie najlepszą bluzkę – Monika ujmuje drugą dłoń Hani i siada po
drugiej stronie łóżka – Ależ byłam idiotką. Matka goniła mnie potem przez pół wsi ze ścierką –
Opowiadamy na zmianę wszystkie historie z tamtego lata. Hanka już nic nie mówi. Ale napięte na
ostro sterczących kościach policzki zaróżowiły się, a usta rozciągnęły w uśmiechu. Kiedy w końcu
Andrzej wsuwa głowę do sali, mówi szeptem – Cii, zasnęła –
Rzeczywiście śpi. Patrzę na nią i widzę piętnastolatkę z chmurą ciemnych loków. Leżymy we trójkę na łące, ramię przy ramieniu, i gapimy się w mroczniejące sierpniowe niebo. Hania ściska nasze ręce i mówi z rozmarzeniem – Udało nam się to lato, prawda, dziewczyny? –

Poproszę pół kilo izolacji

Że co? Że długo nie pisałam? A dajcie spokój. Co się już-za-momencik zebrałam, to świat wykręcał nowego fikołka. No i jest tak (teraz telegraficzny skrót półrocza): Pandemicznie wylądowaliśmy raczej na minusie. Męża firma poleciała wypowiedzeniami już pod koniec marca. Więc mąż bez pracy i na razie w marnymi perspektywami na nową, no bo wiadomo, świat się chwieje w posadach, mocarstwa upadają i jeźdźcy apokalipsy kłusem zmierzają w naszą stronę. Wierzcie mi, chwilowo bardziej niż brak dochodu niepokoi mnie fakt, że On Cały Czas Jest w Domu. To szalenie dziwne uczucie, taki mąż domowy, nadal nie przywykłam…

Miśkowi koronawirus zaszkodził podwójnie. Raz, że z powodu zamknięcia biblioteki uniwersyteckiej ma opóźnienie w pisaniu licencjatu, a miło by było w końcu zamknąć ten etap edukacji, nieprawdaż. Dwa, że dokładnie w momencie największej paranoi, kiedy to pamiętacie, człowiek przecierał spirytusem klamki, koty i podeszwy butów, Misiek zachorował. I to tak jakby spektakularnie. Rozpoznajecie objawy? Trwająca dwa tygodnie bez przerwy gorączka, codziennie ponad 39 stopni, duszności, masakryczne zmęczenie i osłabienie.

Oddanie się w tym czasie w ręce służby zdrowia było przejawem,  nie wiem, czy bardziej desperacji, czy rezygnacji. Ale spanikowani poddaliśmy się w końcu i zawlekliśmy Miśka do szpitala. Zakaźnego, a jakże. Wiecie, faceci w kosmicznych kombinezonach, namioty przed wejściem, stan oblężonej twierdzy i tak dalej. Misiek z gorączką 39,5 spędził tam upojne cztery godziny, poddając się rozlicznym badaniom. Ostatecznie zrobił niespodziankę wszystkim, bo okazało się, że właśnie ten dziejowy moment wybrał sobie na przechorowanie mononukleozy. No ale nerwy mi zeżarł dokumentnie, zanim się to przetoczyło do końca.

Lola i zdalne nauczanie. Epopeja raczej bolesna, i dla niej, i dla mnie – jako że pracowałam po przeciwnej stronie stołu. Staram się wymazać z pamięci te trzy miesiące, ciągle rwący się internet akurat w trakcie klasówki i wybuchy frustracji, bo nauczyciele wykazywali się doprawdy zadziwiającą kreatywnością i brakiem jakiegokolwiek wspólnego frontu. Pięć różnych platform do prowadzenia lekcji, nakładające się zajęcia, zadania wymagające paru godzin pracy dodatkowej, brak życia towarzyskiego, no długo by opowiadać. Jak nie uruchomią normalnej szkoły od września, obie przejdziemy na Xanax albo Prozac.

Za to ja potrzebuję terapii na już. Bo dla mnie pandemia nie oznacza izolacji, ale zagęszczenie na granicy tolerancji psychicznej. Od lat pracuję w domu. Co oznacza, że od rana do popołudnia jestem zazwyczaj SAMA. Karmię mój introwertyzm bardzo sporadycznymi kontaktami towarzyskimi i wyłącznie internetowymi kontaktami zawodowymi. Ale od ponad trzech miesięcy w moim domu przebywają niemal non stop cztery osoby. CZTERY OSOBY. Dorosłe, dobrze wychowane i sympatyczne. Ale jednak SĄ. Ciągle coś mówią, chodzą, oddychają. Jeść chcą, imaginujecie to sobie? Codziennie! Nalitośćboską.

Wiecie, co mi się śni od dwóch miesięcy?

Mała chatka w Bieszczadach, trzydzieści kilometrów od najbliższej wioski… stacja badawcza na Antarktydzie…dno Rowu Mariańskiego… schron przeciwatomowy pod trzystukilometrowym polem kukurydzy w Nebrasce…samotna misja na Marsa…

 

Korektor racic

Życie nieustannie mnie zaskakuje. Przed chwilą otworzyłam moje konto na Linkedinie, który uprzejmie i regularnie podsuwa mi oferty pracy z zakresu tłumacz/redaktor/korektor. W ten właśnie sposób odkryłam, że gdybym znała czeski albo ukraiński, byłabym niezwykle poszukiwanym na rynku zasobem ludzkim. Ale dziś odkryłam zupełnie nową możliwość. Moja uwagę przykuła schowana między propozycjami pracy dla korektorów (1000 zł brutto miesięcznie za 100 tekstów – no, sojowych latte to za to się pić nie da) i tłumaczy (płynna znajomość węgierskiego, słowackiego i czeskiego) następująca oferta – korektor racic. W sumie powiem wam, że spełniam wymogi. Mam prawo jazdy, wykształcenie podstawowe, mogę jeździć po całym kraju i chętnie udam się na szkolenie z korekty racic. Nie bez znaczenia byłby też estetyczny i twórczy aspekt zawodu. Bo rozumiem, że to taki pedicure dla krówek czy świnek? Mogłabym wypracować nawet indywidualne hasła „Piękniejsze bydło, szczęśliwsi hodowcy” albo „Piękna racica trzodę zachwyca”.  Własna strona internetowa ze zdjęciami zadowolonych klientek….propozycje stylizacji racic na co dzień i od święta….opcjonalnie hybryda na racice…Rozmarzyłam się.

Poza korekcją racic zaskoczył mnie wczoraj WOŚP. A właściwie port lotniczy Okęcie, który, jak się okazało, pilnie strzeże swoich pasażerów przed atakami hojności. Odbierałam wczoraj męża z lotniska i nawet się ucieszyłam, że mam wolną chwilę, akurat na znalezienie wolontariuszy ze skarbonką. Ale kiedy po długim poszukiwaniu znalazłam wreszcie dwie dziewczynki z identyfikatorami, okazało się, że nic z tego.

– Czy ja wam mogę coś wpłacić? — spytałam ucieszona, że wreszcie mi się udało je znaleźć.

-Nie, proszę pani – odparły smutno – właśnie nam powiedzieli, że nie możemy zbierać na lotnisku, bo zagrażamy bezpieczeństwu –

Zawiesiłam się na moment po tej deklaracji. Wyglądały dość niepozornie, ale co ja tam wiem, ostatecznie mogły w skarbonce nosić bombę.

– No doobra. A czy jak wyjdziemy na zewnątrz, to nadal będziecie zagrażać bezpieczeństwu?

– Chyba trochę mniej – rozchichotała się mniejsza.

Wyszłyśmy więc na postój taksówek, gdzie w konspirze podobnej jak w pokątnym handlu narkotykami udało nam się dokonać transakcji finansowo – serduszkowej. W sumie inspirujące doświadczenie, a przy okazji poczułam się niesłychanie wręcz bezpieczna dzięki trosce ochrony lotniska. Dwa w jednym.

Kombo

Po czym poznać, że zbliżają się święta? Tak, oczywiście. Golfowa Wigilia! Czynię postępy na wyboistej drodze przystosowania społecznego. Niewykluczone, że może mieć to związek z faktem, że tym razem nie piłam. Ominęły mnie więc spontaniczne i nieco krępujące zachowania, jakie hojnie prezentowałam w ubiegłych latach.  Mąż wprawdzie kusił mnie i pocieszał jednocześnie – Oj tam, napijesz się i jakoś to będzie –

Ale ja już wiedziałam swoje, więc ponuro stwierdziłam: – To nie pomaga, kochanie, zupełnie nie pomaga – i obiecałam być kierowcą.

Wigilia golfowa na trzeźwo była podobnie trudnym doświadczeniem, jak zazwyczaj, ale zachowywałam na twarzy sympatyczny uśmiech, spożywałam wytworne dania, nie zrzucając sobie na kolana sałatki, dyskretnie skrolowałam fejsunia pod stołem i jakoś dotrwałam do czasu, kiedy towarzystwo powoli się rozlazło i udało mi się wyciągnąć mojego szczęśliwego, rozgadanego męża do domu hasłem – Kopciuszku, północ wybiła, kareta czeka –

A, tak apropos Kopciuszka.  No serio, miałam tym razem trzydniowe kombo, która rzadko zdarza mi się w moim cichym, introwertycznym życiu. Następnego dnia po golfowej wigilii wybraliśmy się na „Dziadka do Orzechów” w wykonaniu Baletu Moskiewskiego. Wiem, wiem, obiecywałam sobie, że nigdy więcej. W dodatku tym razem sama sobie zgotowałam ten los. JA już wiedziałam, że nie lubię baletu. Lola jednak uparcie twierdziła, że ona chciałaby jednak chociaż raz zobaczyć. Doobra. Poszłam na całość i doprosiłam do towarzystwa moich rodziców. Którzy, w przeciwieństwie do wyrodnej córki, są koneserami kultury wysokiej i Balet Moskiewski przemawia do ich wrażliwości artystycznej (No tak, teraz już mam pewność, że jestem adoptowana).

Całe towarzystwo, odstrojone jak na pochód pierwszomajowy, władowało się do samochodu, prowadzonego przez męża. Co okazało się pierwszym błędem, bo rozgadany ojciec po kilkunastu minutach jakby przycichł i znieruchomiał. Zupełnie zapomniałam o tym, że ma koszmarną chorobę lokomocyjną, która wprawdzie uruchamia się tylko wtedy, gdy jest pasażerem, ale za to z siłą huraganu. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, tatuś był zielono szary, chwiał się na nogach i zasadniczo słabo kontaktował. Przez połowę przedstawienia skupiałam się głównie na tym, czy jeszcze żyje i czy mam wzywać pogotowie. Może to i dobrze, bo teraz już definitywnie następnego razu nie będzie. Nie ogarniam tego baletu. Nie mogę pojąć, czemu oni zadają sobie tyle trudu tym strzyżeniem nóżkami i machaniem rączkami, żeby wyrazić coś, co można prosto zwerbalizować. No męczę się, jak patrzę.

Lola była zachwycona muzyką i kostiumami, ale przyznała, że zasadniczo też jej nie porwało. Co  rzeczywiście jest zaskakujące, zważywszy na to, że ona reaguje niesłychanie żywiołowo i emocjonalnie na wszystkie przedstawienia, na jakie ją ciągamy. Po musicalu Once w Romie siadła w samochodzie i zaczęła szlochać. – A czemu ty, dziecko, ryczysz? – spytałam osłupiała. – Bo to było takie piękne – wychlipała moja wysoce wrażliwa córka.

A tak – niedawno odkryliśmy, że Lola jest rzeczywiście, wedle wszelkich kryteriów Osobą Wysoko Wrażliwą. Do tej pory nie miałam pojęcia, że coś takiego istnieje, ale rzeczywiście, idealnie wpisuje się w opis, praktycznie we wszelkich aspektach. Wiem, że nazwanie czegoś może nie wydawać się tak istotne, ale w tym przypadku pomogło nam wszystkim wręcz niewiarygodnie. Zwłaszcza Loli, która wyznała mi szczerze, że miała czasem podejrzenia, że jest nie do końca normalna. Widziałam, jaka ulgę sprawiło jej to, że jednak jest, że są inni, którzy podobnie odbierają świat i że nie jest jedyna ze swoim emocjonalnym stosunkiem do rzeczywistości.

A, zaraz, o kombo miało być. Następnego dnia spotkałam się z moją  długo niewidzianą przyjaciółką i ludźmi z mojej bardzo odległej przeszłości. W pewnym sensie to było jak spotkanie z duchami. W naszych rozmowach ożyli ludzie, których już nie ma, i ci, którzy dla mnie nadal mają po szesnaście lat i nie umiem przełożyć ich sobie w głowie na statecznych dorosłych, jakimi teraz są. Bardzo dziwne, nierealne chwile przeżyłam.

Dla mojego introwertyzmu był to naprawdę wyczerpujący maraton i cały weekend jakoś się ogarniałam psychicznie, jednocześnie usiłując zaplanować strategię świąteczną. Gdyż albowiem czeka mnie niedługo naprawdę poważne wyzwanie – pierwszy raz urządzam wigilię dla teściów i szwagierki z rodziną. Na razie wiem tylko, że głównym daniem na mojej wigilii będzie rosół. Takie świeże podejście do tradycji…

urodzinowe róże

Moment, kiedy  odkrywasz, że starość tuż tuż…

Mąż kupił mi bukiet róż na urodziny. Wierzcie mi, ogrooomny. No dosłownie, fala czerwieni. Trwałam w oszołomieniu i wdzięczności przez dłuższą chwilę, aż do pochopnego i dość niefortunnego, jak się okazało, wyznania męża: – Bo wiesz, nie mamy teraz za bardzo kasy – rzekł skruszony – więc kupiłem tyle róż, ile połowa twojego wieku.

Serio? Serio??? Jeszcze raz spojrzałam na imponujący i definitywnie liczny łan kwiecia. I zamilkłam wstrząśnięta. Serio?

Ale potem już było tylko lepiej. Czy gorzej, sama nie wiem. Bo cholerny Facebook uprzejmie przypomniał wszystkim o tym dniu, więc dostałam mnóstwo życzeń, prezentów, miłych słów, znowu życzeń i jeszcze więcej prezentów. Czułam się prawie jak mała dziewczynka w Boże Narodzenie, oczywiście, dopóki nie rzucałam okiem na bukiet róż na stole…

Wiecie co, starość jest do dupy.  Chcę być znowu młoda i głupia, i naiwna, i popełniać wszystkie możliwe błędy, i myśleć, że mam całe życie, żeby je naprawić. To pitolenie o urokach wieku dojrzałego można sobie wsadzić. Taka prawda. Rzekłszy to, oddalam się z godnością, żeby w kokonie z koca czytać o spółce detektywistycznej wiedźmy, wampirzycy i skrzata. (Ha, pięć punktów dla tego, kto wie, o jaka książkę chodzi!)

ponieważ że iż

Ponieważ że idzie jesień, lepiłam z gliny, kupiłam samochód i skończyłam opowiadanie o duchach.

Natalia nie musiała mnie długo namawiać. Napisała tylko: Idziesz lepić fallusy z gliny? No ja nie, jak tak? Oczywiście nieco mnie zwiodła, bo po krótkim namyśle zbiorowo uznałyśmy, że gliniane fallusy to nie do końca to, co chcemy robić w sobotni wieczór, i przerzuciłyśmy się na półmiski. Sami przyznajcie, że półmiski mają więcej codziennych zastosowań, można je z większą dumą zaprezentować gościom, no i są jakby bardziej wielowariantowe. Po spożyciu sporych ilości wina wielowariantowość półmisków oszołomiła nawet nas same.. efekty, rzecz jasna,  zaprezentuję z rozkoszą, ale dopiero po szkliwieniu. Czyli jak już wyroby wyschną, a nam wątroby się zregenerują.

Samochód nabyłam niemal tak samo spontanicznie. Snobistyczny Gustaw, którego darzyłam szczerą niechęcią, poszedł w dobre ręce, Misiek zaanektował mojego staruszka Stefana, a ja zostałam bez pojazdu. Wiedziałam więc, że muszę kupić, i że mąż z rozkoszą przewlecze mnie w tym celu po absolutnie wszystkich salonach, gdzie będę musiała odbyć jazdy próbne i udawać, że rozumiem, co do mnie mówią sprzedawcy, i nie dajbóg, analizować różnice międzypojazdowe. Koszmar. Więc pojechałam raz, a dobrze. Wysiadłam po jeździe próbnej i poinformowałam nieco wstrząśniętego męża i chyba jeszcze bardziej zaskoczonego sprzedawcę – Ten mi się podoba, bierzemy.

Kazio jest Kią Stonic i jest cudny. Ma milusi ciemnoniebieski kolorek, podświetlany ekranik w środku, radio, które działa, cztery koła, bagażnik, w którym coś się mieści, wycieraczki, posłusznie wycierające deszcz, a poza tym ładnie warczy, hamuje, jak go poproszę, jedzie, jak go odpalę, i generalnie panuje między nami pełna harmonia. On daje, co może, ja niewiele wymagam – w istocie, rzekłabym, związek doskonały. Oczywiście przyznam się uczciwie, co okazało się czynnikiem decydującym – wyobrażacie sobie, że Kazio ma PODGRZEWANĄ KIEROWNICĘ? Jak to odkryłam, wiedziałam już, że nie możemy się rozstać. Osobom o słabym krążeniu takie samochody powinno się przepisywać na receptę.

Na koniec – na życzenie Magdy wrzucam zdjęcie mojej nowej kuchni, z pewną obawą, że może ona obiektywnie jednak nie jest aż tak cudna, ale ja ja kocham i tak:-)

 

kuchnia 2

Mamut i inne czasy

Kiedy już myślisz, że nic, co stworzyła kinematografia, nie jest w stanie cię zaskoczyć, a potem włączasz TV i odkrywasz film o mamucie, który ożywiony kosmicznym śluzem sieje zniszczenie i wysysa energię z mieszkańców małego miasteczka. Trąbą, rozumiecie? Trąbą! O, są już agenci FBI w czarnych okularach! I dotknięty rodzinną tragedią szeryf! Moment, moment…tak! Para ciekawskich nastolatków też już się pojawiła!  Impreza…piją i się obściskują: definitywnie wróżę im rychłą śmierć. Idę po popcorn, podskakując radośnie.

Ale przyznam się jeszcze pospiesznie do czegoś, co może mieć niejaki związek z powyższym akapitem, bo może rzucić światło na moją kondycję intelektualną.

Noblistka mnie pokonała. Czytałam „Prawiek i inne czasy”, książeczkę rozmiarów raczej skromnych, przez ponad dwa tygodnie. Ze trzy razy miałam już zrezygnować, ale uparłam się. Skończyłam wczoraj, ale nawet gramatyka opisowa języka starogreckiego mnie tak nie zmęczyła. Serio, nie mam pojęcia, dlaczego. Świetny język, kreatywnie zbudowany świat, wrażliwość spojrzenia. Realizm magiczny naprawdę lubię, więc to nie kwestia gatunku.

Żebym jeszcze przyznała się do zmęczenia przy czytaniu, można by to uznać za przejaw intelektualnych zmagań, czy coś. Ale ja byłam bezgranicznie znudzona. Kompletnie nie miałam ochoty się dowiedzieć, co będzie dalej. Historie się toczyły, a ja niewzruszona, jak na wykładzie z ekonomii.

No. Stało się. Przyznałam się do znudzenia wybitnym dziełem. Teraz mogę się oddalić do kąta i ssać kciuk (kiedy już obejrzę do końca film. Bo wiecie, kustosz muzeum historii naturalnej i ocalała z wysysania agentka knują, jak uśmiercić mamutka, a rozmrożona dłoń ofiary wystukuje w mikrofalówce Morsem przesłanie od kosmitów).

Serio. Mam się nie zniechęcać i spróbować czegoś innego? Tokarczuk znaczy? Polecacie coś, co porusza intelektualnie, ale też jakby trochę..no nie wiem, wciąga?

jesień przyszła

I grabię. Bez przerwy. Jak grabię z przodu, z tyłu leci. Kiedy się obrócę, za moimi plecami słyszę ciche szur szur i kolejne stosy pojawiają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mam w ogrodzie dziesięcioletnią katalpę z liśćmi jak patelnie i dwunastometrowy tulipanowiec monstrum. Upycham w workach kolejne metry sześcienne tego żółtego paskudztwa i z niedowierzaniem wspominam, jak jeszcze parę miesięcy temu cieszyłam się z jasnozielonych, budzących się do życia pączków. Czuję się doprawdy nieco przytłoczona obfitością tegorocznego materiału roślinnego.

Ale właśnie przy grabieniu przeżyłam iluminację, jak dalej pchnąć moje opowiadanie o jednej takiej pani, która widzi duchy. No nijak nie mogłam przeskoczyć tego, że duchy muszą zawiadomić o czymś kogoś, kto ich nie widzi i nie słyszy. Trochę poszłam na łatwiznę, fakt, no ale ileż można kombinować. Tak więc niewykluczone, że Marianna jednak przeżyje swoje spotkanie z seryjnym mordercą. Ale zobaczymy, zobaczymy (Asia złowieszczo chichocze i zaciera łapki). Ja piszę opowiadanie, Misiek rzucił pracę, a moja córka nosi brodę. Zwykła kolej rzeczy, nieprawdaż.

Misiek był baristą doskonałym, ale nie udźwignął tego, że przez cztery dni w tygodniu siedzi na uczelni niemal do wieczora, a pozostałe trzy niemal w całości spędza w pracy, zapieprzając jak maszyna, bo weekendy w popularnej kawiarni w centralnym puncie stolicy to zdecydowanie nie był relaks. Rozważnie uznał, że może jednak warto byłoby mieć chwilę na napisanie licencjatu, a może nawet, o zgrozo, jakieś życie towarzyskie. Pożegnał się więc chwilowo z pracą, po czym przespał szesnaście godzin, żeby odreagować.

Lola miała w czwartek szkolne Dziady. Sprytny manewr, nie powiem, żeby ominąć złowieszcze konotacje z przerażającym Halloween. W końcu nikt nie może się przyczepić do staropolskich tradycji. Nie mam pojęcia, za kogo była przebrana, zdaje się, że za jakąś postać z Igrzysk Śmierci, jednak efekt był powalający. Spóźniłam się nieco na stację, więc Lola zadzwoniła do mnie i oznajmiła grzecznie – Nie żeby coś, ale ja i moja broda czekamy na ciebie pod sklepem. I może się pospiesz, bo wiesz, ludzie się niepokoją.

Jednak pod sklepem nie zastałam Loli, tylko jakiegoś młodego fircyka w czerwonej koszuli, ogromnej męskiej marynarce i pieczołowicie odmalowanym trzydniowym zarostem na twarzy. Ludzie faktycznie nerwowo oglądali się za moją córką, niektórzy prychali, a jedna pani pospiesznie się przeżegnała. – Ty tak przejechałaś całe miasto? – spytałam w osłupieniu.

-Tak, metrem i pociągiem – odparła radośnie Lola zza brody

-I co? Nie zaaresztowali cię?

-Eee, Japończycy zrobili mi zdjęcie. A tacy starsi państwo wyrazili zgorszenie. I jeden koleś przybił mi piątkę i powiedział, że super broda.

No, ja myślę.

W wolnych chwilach oglądam na Netflixie „Good girls” – genialne, i „Miss Fisher’s Murder Mysteries” – niemal równie dobre. Kobiety na ekranie rządzą. Namówiłam też męża, żeby kupił mi nowego Kinga na wczesny prezent urodzinowy. Po czym zrobiłam mu dużą przykrość, bo przeczytałam Instytut w trzy dni, a on liczył na to, że wystarczy mi na tydzień co najmniej. Co ja poradzę, wciągnęło mnie.

A no i kocham moją nową kuchnię. Co tam, ja ją wielbię. Czasem tak stanę, popatrzę, szufladkę wysunę, szafkę otworzę, pyłek z blatu zetrę i dumam, czy złożyć kwiaty przed lodówkę, czy lepiej zapalić świeczkę wotywną. Jest abso-kurde-lutnie przepiękna i warta każdej sekundy spędzonej z Wasylem!

Wasyl i mroczne materie

Rodacy,

Z gruzów i zgliszcz pisze do was Asia z remontową pylicą płuc, zatruciem lotnymi związkami czegoś tam, kręgosłupem w ruinie i nerwami w strzępach.

Nie róbcie remontu kuchni. Albo zlećcie go komuś i polećcie w tym czasie na Bali. Albo zostańcie, ale nie bierzcie do pomocy Wasyla.

Kilka dni przed ostatecznym upadkiem Rzymu, znaczy starej kuchni, zdałam sobie sprawę, że: mąż w delegacji, Misiek w pracy, Lola na wyjeździe integracyjnym, a ja sama, chociaż nie chucherko, raczej sama kuchni nie rozwalę. Chociaż przez moment pielęgnowałam w głowie wizję, że jak Dexter z piłą elektryczną albo Thor z młotem wchodzę i sieję destrukcję i zniszczenie, to po namyśle uznałam to jednak za pewną przesadę, zważywszy na ilość różnych dziwnych podłączeń i kabli. Boję się prądu, rozumiecie.

Stolarz poproszony o radę gorąco zarekomendował mi Wasyla. Wasyl – człowiek orkiestra, który potrafi absolutnie wszystko i tylko z wrodzonej skromności jeszcze nie kandydował na stanowiska rządowe. Poprosiłam go więc o szeroko zakrojoną współpracę pod tytułem „wszystko, czego stolarz nie zrobi, a ja nie potrafię”.

Wasyl okazał się uroczym człowiekiem z cechą charakteru, która początkowo uznałam za niezwykłe, sarkastyczne poczucie humoru. Z czasem okazało się jednak, że to raczej defetyzm level master. Po kilku dniach z Wasylem czuję, że nawet trzy części „Głupi i głupszy” skompresowane z pięcioma polskimi komediami romantycznymi z Karolakiem nie wystarczą w ramach mojej psychoterapii.

-To się zniszczy, pani Joanno – mrocznie przewidział Wasyl na wstępie. – A tego to się nie da –

Dalej było tylko gorzej: – Wybuchnie, no jak nic, w kosmos poleci – wieszczył, likwidując zaworek – Cała kuchnię zaleje, i nawet Wasyl tego nie uratuje –

Czy wspomniałam już, że Wasyl mówi w trzeciej osobie? Do tej pory nerwowo oglądam się, czy gdzieś za mną nie stoi drugi Wasyl, co byłoby zaiste nie do zniesienia, zważywszy na fakt, że ten jeden wystarczająco rujnuje mi psychikę.

-Pani Joanno, trzy metry kabelka półtorażyłowego potrzebuję. I zaworek taki, o ja pani narysuję –

No cóż, jedyną rzeczą, jakiej Wasyl nie potrafi, jest rysowanie. Dzięki temu mam teraz mnóstwo znajomych w pobliskim budowlanymi i hydraulicznym.

-O, pani od puzelków – chichoczą do mnie spotkani na bazarku panowie z hydraulicznego. Zdesperowana nieustannymi próbami rozszyfrowania wasylowych szkiców wysypałam im torbę części od syfonu i obwieściłam – Panowie sobie to poukładają i zobaczą, czego brakuje, żeby zamontować zmywarkę –

-O, puzelki. Lubimy puzelki – ucieszyli się panowie i przez kwadrans radośnie dopasowywali elementy.

Nie śpię po nocach, rozmyślając o wszelkich możliwych katastrofach, przewidzianych do tej pory przez Wasyla. Dwa dni temu zerwałam się o czwartej rano, pewna, że teraz to już na pewno zaworek puścił, podłogę mi zalało, albo przez zwarcie w kabelku stają w płomieniach moje połowicznie skręcone szafki….

Zwierzyłam się stolarzowi z moich obaw. – O, panią też straszył? – ucieszył się stolarz – Jedna moja znajoma płakała przez cały tydzień, jak Wasyl jej remontował łazienkę –

No fajnie wiedzieć, że nie jestem jedyną znerwicowaną ofiarą tych mrocznych wizji…

-No, tu trzeba będzie wyciąć – oznajmił Wasyl przed chwilą – ale ten blat to się na pewno przy tym porysuje. Wasyl to wszystko zrobi, pani Joanno, ale tego to nawet on nie potrafi. Blat szlag trafi i już-

-Może kawy, panie Wasylu? – proponuję słabo z wizją mojego nowego, zrujnowanego blatu przed oczami.

-To by była łapówka, pani Joanno – z godnością obwieszcza Wasyl i zabiera się do roboty, a ja trzęsącymi się rękami piszę do was z otchłani rozpaczy. Ratunku!