Czytaliśmy gazetę na spółkę i zobaczyliśmy artykuł o wystawie prac Hieronima Bosha w jego rodzinnym mieście.
– Chciałabym to zobaczyć – westchnęłam
– Jaki problem? – spytał mąż – jedźmy na romantyczny weekend –
No i pojechaliśmy do Holandii. Małoletni chcieli z nami, ale Lola w końcu zgodziła się, że romantyczny weekend z dziećmi to nie jest dobry pomysł – Będziecie się trzymać za ręce, tak? I pewnie jeszcze się całować? Fuuj –
Holandia to bardzo miły kraj. Taki nieprzeskalowany, łatwy do obskoczenia. Chociaż w niedzielę miałam wrażenie, że przeszłam ten kraj na piechotę, bo mąż jak zawsze ambitnie podszedł do swojej roli kaowca i przewodnika i nogi mi wrosły w…powiedzmy..w biodra.
Poza tym to doskonałe miejsce dla osób w depresji. Wszędzie minus pięć do poziomu morza, cały kraj niemalże w depresji, więc czułam się bardzo swojsko.
Wystawa Bosha ciut mnie rozczarowała ze względu na tłumy. Trudno było kontemplować obrazy zza pleców przerośniętych Holendrów. A tak się złożyło, że dla mnie Bosh jest mistrzem trzeciego planu i najbardziej lubię wyławiać z całości te cudowne smaczki – ryboludzi, potwory i śmieszne mikrokarykatury. Ale i tak warto było, bo jednak żadna reprodukcja nie odda tych kolorów.
Musieliśmy zobaczyć Delft ze względu na porcelanę. Okazało się, że w weekend miasteczko jest jednym wielkim pchlim targiem.
Trafiliśmy tam na sklep oferujący wybór serów w doprawdy niekonwencjonalnych smakach. O ile lawendowy był jeszcze do przyjęcia, przy kokosowym i waniliowym moje kubki smakowe zapłakały z rozpaczy….
Holenderskie wiatraki są bardzo romantyczne wizualnie, ale po zwiedzeniu jednego z nich uznałam, że wolałabym się pociąć szarym mydłem, niż pomieszkać tak choćby tydzień. Niemniej jednak podobno wielu Holendrów mieszka w wiatrakach na własne życzenie. Cóż mogę powiedzieć – to miły, lecz dziwny naród.
Najbardziej bodźcującym wzrokowo i węchowo punktem programu był park Keukenhof – tulipanowe szaleństwo. Park jest otwarty tylko dwa miesiące, czemu trudno się dziwić, skoro 90 procent szaty roślinnej to rzeki, strumienie, łany i pola tulipanów w setkach odmian i kolorów. Prawie mi oczy wyszły z orbit.
Holandia jest pełna małych sennych miasteczek jak z bajki. De Rijp, jedno z nich, w kategorii uroku i słodyczy przerastało nawet puchate szczeniaczki i słodkie kotki z Facebooka.
Jednym słowem, Holandia w pigułce. Tulipany, sery, wiatraki, prace mistrzów i porcelana – wszystko podane jak na talerzu, bardzo płaskim, ale uroczym. Wyjazd w maju miał dla mnie także wartość dodaną. Liczne stada krów, owiec i koni, które nieustannie mijaliśmy, pełne są o tej porze roku rozkosznych maleństw. Co chyba zaczęło w końcu męczyć mojego męża, cierpliwie wysłuchującego moich pisków zachwytu: – o jakie jagniątka, o jakie cudne źrebaczki, ojej, nie zdążyłam zrobić zdjęcia, zawróć –
Wspomniałam o kaczuszkach? Nie? Kaczuszki tez były słodkie.
Bardzo polecam Holandię, naprawdę. Nie sądziłam, że będę się tak dobrze bawić. W przyszłym roku zabieramy małoletnich. Misiek wprawdzie planuje raczej wizyty w kawiarenkach z marihuaną i piwo nad kanałem, ale może do tego czasu uda mi się go nawrócić na nurt botaniczno – animalistyczny.