Z trudem doszłam do siebie po wieściach, że serial Forever (ten o nieśmiertelnym patologu sądowym z umysłem Sherlocka Holmesa) nie będzie kontynuowany. W samą porę, dzięki Zwierzowi , odkryłam chyba coś równie fascynującego. Serial iZombie – o młodej lekarce, która po przemianie w zombie musi jeść mózgi (żeby, ekhm, przeżyć?). Zostaje więc – tadam – patologiem sądowym, żeby mieć pod ręką fastfoody:-) Jestem zachwycona streszczeniem i obiecuję, że będę donosić, jak się rozwija akcja.
Nie pisałam, bo byłam w Chinach, a tam jakoś słabo z Internetem. Ledwie udawało mi się pocztę otworzyć, żeby napisać do dzieciątek. Mąż uznał, że Państwo Środka to doskonały pomysł na romantyczny tydzień we dwoje (no dobra, mieliśmy zaklepaną wycieczkę z jego ex pracy i żal było nie skorzystać i tanie bilety i w ogóle) , a małoletni zostali sami (SAMI!!!!) na osiem dni. Wykorzystali ten czas doskonale – w dni wyjazdu rozchorowała się Lola, parę dni później zaraził się Misiek. Siedzieli więc na kanapie, smarkali, podgrzewali kolejne półprodukty spiętrzone w lodówce i nerdzili na komputerach. Istny raj.
Refleksje z podróży chcecie? W Chinach najczęściej widziałam Chińczyków i wieżowce. I toalety. Jak w komunistycznej Moskwie – dziura w podłodze i klawisz do deptania celem spuszczenia wody. Już na trzeci dzień umiałam z nich korzystać nie obsikując sobie butów.
Wieżowce czterdziestopiętrowymi stadami zatłaczają przestrzeń każdego miasta – co nie jest dziwne, zważywszy na ilość Chińczyków. A miasta też jakby przeskalowane (cytat z naszej chińskiej przewodniczki: ” To małe miasteczko jest, jakiś milion mieszkańców…”).
W Chinach jada się chińszczyznę. Pałeczkami. Po dwóch dniach z głodu nauczyłam się używać pałeczek. Chińska chińszczyzna nie smakuje jak polska. Ocieka tłuszczem, ryż jest niesłony, a na śniadanie dostawaliśmy smażony makaron z warzywami. Schudłam dwa kilo rąbiąc jak maszyna ten tłuszcz i krochmal. Nie widziałam otyłych Chińczyków. Fascynujące.
Chińczycy w masie są głośni, ruchliwi i nieprawdopodobnie ekspansywni. Nie tyle uprzejmi, ile uprzejmie ignorujący. Siebie nawzajem. Nas nie, bo w miejscach nie – turystycznych stanowiliśmy absolutną egzotykę. Po wieczornym spacerze w centrum Chongqing (5 milionów mieszkańców) zrozumiałam, jak mógł czuć się Murzyn w Warszawie w latach siedemdziesiątych. Zdjęcia sobie z nami robili, rozumiecie? Palcami pokazywali. Szczęśliwi cali, że im takie dziwaki po miasteczku chodzą.
Dzieci w Chinach nie noszą pieluch. Mają śpioszki rozcięte w kroku i tak sobie radośnie leją naokoło. Ekologicznie, tanio i zero odparzeń. Że też ja na to nie wpadłam! Chińskie dzieci (a widziałam chyba pełen przegląd społeczny i majątkowy) są czyste, ślicznie ubrane, hołubione, tulone, całowane i traktowane jak skarby. Może ta polityka antyrodzinna też ma swoje zalety?
Widziałam ludzi modlących się w buddyjskich świątyniach i przed obrazem Mao na placu Tiananmen. Kilkukilometrową kolejkę przed mauzoleum Mao i Zakazane Miasto. Pola ryżowe i rzekę Jangcy.
W ogóle nie rozumiem tego kraju. Jest przedziwny. Hermetyczny i kompletnie obcy. Jak nas zaleje fala Chińczyków, kiedy już przestaną się mieścić w swoich wieżowcach, mamy przerąbane. Serio.
PS Specjalnie na użytek mojego męża: to był doprawdy niezwykle ciekawy, pouczający i zachwycający wyjazd. Och, jak bardzo mi się podobał, och, ach.
PS Kupiłam sobie chińskie trampki. Mąż kupił sobie miecz. Naprawdę mamy inne życiowe priorytety…