Nie pisałam, bo mnie robota chwyciła za gardło po powrocie i nadrabiałam.
Mam za to parę zdjęć z naszego skądinad bardzo udanego wyjazdu.
Na przykład zabójczo słodki kaszubski widoczek z kwitnącą gryką na pierwszym planie. To ja, to ja zrobiłam!
Małoletni szaleli na wydmach w Parku Słowińskim
A Lola nawiązała znajomość z kozą i jej pracodawcą
Co było skądinąd urocze. Koza i jej szef przechadzali się po szczycie Wieżycy oferując spragnionym kozie mleko. Lola oszalała na punkcie zwierzątka i zażądała pogłaskania. W trybie pilnym. Kozi szef nie widział problemu, o ile zdjęcie zostanie opłacone, bo, jak powiedział oszołomionej Loli „ta koza pracuje dla mnie”. Młoda pobiegła uiścić opłatę, ale wręczając Kaszubowi drobniaki, rzekła z naciskiem „to dla kozy!”. I słusznie. Nie będzie krwiopijca wyzyskiwał i czerpał korzyści:-)
A najfajnieszy był „domek do góry nogami”. Nie powinno się tam wchodzić po obiedzie, ja na czczo wyszłam zielonkawa i cały czas miałam wrażenie, że podłoże się buja.
Wróciłam i staram się pogodzić robotę piszczącą mi z komputera z tą, która woła zza okna. Zgadnijcie, co wygrywa?
Wsadziłam pomidorki koktajlowe, selery i poziomki. Przesadziłam krzaczory i byliny. Obrzępiłam to, co zdechło podczas zimy (czyli połowę ogródka). Mam ręce jak świeżo wykopany zombie i rozmarzone spojrzenie narkomana w ciągu. Lecę, bo nałóg mnie woła!