I mnie nie będzie. Znaczy będę, ale chyba bardziej realnie niż wirtualnie, chyba że mąż mi udostępni swój magiczny telefon z internetem. Więc się odmeldowuję.
Te rodzinne wyjazdy zawsze napawają mnie osobliwą mieszanką radości i zgrozy. Tydzień z dziećmi i mężem? Cudownie! Tydzień z dziećmi i mężem? O rany, oszaleję!
Miotam się nerwowo od kilku dni, usiłując załatwic wszystkie niezbędne przed wyjazdem sprawy, zebrać rzeczy na wyjazd, przygotować kota i dom na naszą nieobecność i generalnie panuje ogólna schiza.
Gdzie jedziemy? No, teraz to proszę o usilne trzymanie kciuków…do Włoch jedziemy. Dokładnie w terminie, kiedy to nieprzeliczone rzesze pielgrzymów będą tłumnie zmierzać na beatyfikację w Rzymie…Takie są efekty, kiedy człowiek nie śledzi na bieżąco życia Kościoła.
Czy da się dojechać do Włoch bocznymi drogami? Ratunku!
Mąż spakował czapeczkę, pięćset aparatów fotograficznych i dwadzieścia atlasów i przewodników.
Lola spakowała walizeczkę z petshopami, osiem błyszczyków i cztery kostiumy kąpielowe, bo nie mogła się zdecydować który.
Misiek spakował szachy, scrabble i nową książkę. Chyba przewiduje rodzinną nudę.
Ja? Ja spakowałam całą resztę. Nienawidzę pakowania.
No i nie mogę się zdecydować, co zabrać. Żeby było ładne, wakacyjne, wygodne, żeby nie pogrubiało i żebym ładnie w tym wyglądała. Spokojnie mogę wykluczyć 90% szafy. Eee, dam radę, niewiele zostanie:-)
Ściskam was moi drodzy i upraszam o kciuki, bo się przydadzą. Jak się dorwę do telefonu męża, strzeżonego pilniej niż kody w Pentagonie (swoją drogą, muszę się kiedyś zainteresować, czego on tak tam pilnuje), to napiszę, jak sobie radzimy.
Asia