Wtorek i dobrze

Sobota – szał robót ogrodowych. Nawet mąż się wciągnął i zgrabnymi ruchami łopaty ulokował zeszłoroczny kompost na grządkach. Bardzo ekologicznie. I pożytecznie, bo ja dzięki temu mogłam dorzucić do opróżnionego kompostownika pierwszy pokos trawy. Czy wspominałam już, że uwielbiam kosić trawę? Lepsze niż fitness, endorfiny szaleją, a ja inhaluję się zapachem skoszonej trawki. W duchu świąt postanowiłam upiec trzy ciasta, bo przyznaję,  lubię też piec ciasta, najchętniej eksperymentalne. No i wyszły mi tak eksperymentalne, że szkoda gadać (chociaż zazwyczaj piekę całkiem przyzwoicie).

Mazurek kajmakowy. W sklepie zabrakło mleka w puszce. Gotowa masa okazała się nieznośnie i do bólu zębów słodka. Całość niejadalna. Sernik amerykański dla mojego amerykańskiego szwagra. Nie zauważyłam, że włączyłam termoobieg w piekarniku. Sernik, który miał być musowatą, hiperdelikatną masą, ściął się i zapiekł, a wręcz haniebnie zrumienił. Żenada, jadalna wprawdzie, ale to nie to. Ostatnie – comber. Skomplikowana technologicznie mieszanka mielonych migdałów, biszkoptów i różnych innych pysznych rzeczy. Wyszedł śliczny, i smaczny w dodatku. Tyle że jadalny wyłącznie za pomoca łyżeczki, bo się go pokroić nie dało – rozsypywał się w okruchy.

Zignorowałam niepowodzenia kulinarne. Pojechaliśmy na wycieczkę rowerową. Było super.

Niedziela – nie pamiętam z tego dnia nic poza nieustanną konsumpcją i leniwym przemieszczaniem się z domu do mamy, gdzie odbywała się orgia kulinarna. Ponieważ mamie i siostrze ciasta wyszły, wyrzut insuliny od przyswojonego cukru prawie mnie zabił.

Poniedziałek – wizyty rodzinne.

Do mojej babci. Lola natychmiast poszła z babcią do kurnika, ponieważ temat babcinych kur jest u nas wciąż na topie. Wpadła do pokoju z wypiekami na twarzy i ku ogólnej konsternacji starannie umościła na środku zastawionego stołu dwa jajka:

– Głaskałam kurę. I była taka mięciutka, że jejciu. A prababcia pozwoliła mi wyjąć jajka. I sama wyjęłam, prosto spod kury. Ale fajnie, nigdy nie jadłam jajek prosto spod kury.-

Potem do mojej teściowej. Ja wprawiałam się w angielskiej konwersacji z amerykańskim szwagrem, co wcale nie jest łatwe, bo chłopina jest z Południowej Karoliny i mówi tak, jakby mu język przyrósł do podniebienia. Lola spędziła ten czas przy psiej budzie. Max, pies teściów, wredne skądinąd bydlę,  fanatycznie wielbi Lolkę.  Wprawdzie teściowa twierdzi, że on ją kocha bezinteresownie, ale nie wiem, czy to nie ma związku z garściami kiełbasek i ciastek, znikających systematycznie ze stołu.

Na koniec jeszcze na chwilę do dalszej rodziny, pogratulować nowego dziecka. Rodzina poza dziećmi posiada też różne tam bydło rogate i nie. Lola zafiksowała się na punkcie mleka od krowy. W końcu dostała butelkę tego mleka, jeszcze ciepłego. Strasznie żałuję, że nie zrobiłam jej zdjęcia, kiedy szłą wiejską drogą, brudna i szczęśliwa, popijając z gwinta mleko….

Wracaliśmy późno. Lola wciąż przeżywała bliskie spotkania trzeciego stopnia z wiejskim zwierzyńcem. Ciągle domagała się nowych historyjek. Kiedy skończyła mi się już pula własnych przeżyć z nierogacizną, sięgnęłam do opowieści rodem z prasy.

– Na przykład takie świnki wietnamskie. Podobno sa urocze – snułam opowieść, posiłkując się informacjami z pism kobiecych – dobrze wychowane, inteligentne. Podobno nawet George Clooney, taki znany aktor, ma świnkę wietnamską i chodzi z nią na spacery… –

– A co one jeszcze potrafią, powiedz, powiedz  – wierciła mi dziurę w brzuchu Lola

– Nooo, czytałam, że poznają swojego właściciela –

– Phi – wtrącił lekceważąco Misiek – też mi sztuka. Wszycy znają Georga Clooneya –

Święta się skończyły. Trochę się zmęczyłam. Dobrze, że dzisiaj taki zwyczajny wtorek…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s