Czczę niepodległość. Ze wszystkich sił. W duchu tej wolności doprowadziłam do blasku dom i zebrałam trzy worki suchych roślin z ogródka. Upiekłam szarlotkę – trochę niefortunnie, bo chyba powinnam mazurka, i zrobiłam na obiad łazanki z sosem, z ubolewaniem odnotowując brak podobieństwa do bigosu i innych potraw narodowych. Kotłowałam się z dzieciakami i łaziliśmy po okolicy, ale koniec tego, bo zaczyna właśnie lać.
Moje dzieci, prawidłowo wyedukowane patriotycznie, śpiewają „My, pierwsza brygada” i tym podobne pieśni. Swoją przynalezność narodową zaznaczali też w szkole, nosząc w środę biało – czerwone kotyliony. Które, zaznaczam, wykonywałam poprzedniego wieczoru razem z Miśkiem pod kierunkiem Loli.
– Rany, kto w ogóle wpadł na taki pomysł – wymamrotałam wściekła, międląc oporną bibułkę, która odmawiała uformowania się na okrągło.
– Prezydent Komorowski – odpowiedział równie zgnębiony Misiek – i coś tak mamo czuję, że właśnie stracił nowe pokolenie wyborców –
Jednym słowem robię to, co robią zazwyczaj samotne matki dzieciom. Mąż albowiem oddalił się w celach edukacyjno relaksacyjnych do słonecznej Hiszpanii, gdzie przebywa aż do poniedziałku. Dzwoni i mówi, że tęskni. Ha! Też mogłabym tęsknić z jakiegoś miłego miejsca!
Po niedzielnym sponiewieraniu doszłam wreszcie do siebie, choć trochę powoli mi to szło. Wiek już nie ten i w ogóle… Bo ja rzadko chadzam na imprezy. A na TAKIE imprezy – czyli darmowe drinki i bez męża u boku – jeszcze rzadziej. Więc, hmm, otwarłam się na nowe możliwości. I tak dobrze (tu czekam na pochwały), że moja kreatywnośc ograniczała się do alkoholu.
Normalnie się nie upijam. Never. Mam wmontowaną blokadę: jak już czuję, że mam dość, szybko się zwijam. Ale w niedzielę wpadłyśmy z koleżanką na, jak się okazało, zgubny pomysł. Postanowiłyśmy mianowicie próbować po kolei wszystkie drinki z karty. Były żółte, niebieskie i różowe, po czwartym zgubiłysmy rachubę, które już piłyśmy, więc możliwe, że trochę mogłyśmy dublować. Pamiętam wszyściutko – do piątego drinka. A potem też….Ale jakby słabiej. No cóż…było, minęło…grunt, że nie doszłam do etapu, który do tej pory wypominają mi przyjaciółki ze studiów (śpiewanie w dość chwiejnej tonacji „Chryzantemy złociste”, siedząc pod stołem). Bo ja już jestem poważna i rozsądna. Szalenie.