Czytam właśnie całkiem ciekawą książkę. „Historia Edgara” autora o swojsko brzmiącym nazwisku – David Wroblewski. Książka jest dłuuuga, rozwlekła i zasadniczo jej głównym elementem jest hodowla psów. Czy już wszyscy się napalili i biegną do księgarni?
Ale, ale…spokojnie, wbrew tej ekscytującej zapowiedzi to JEST ciekawa historia, ja w każdym razie wlazłam w nią z butami. Młody chłopak wychowuje się z matką i ojcem na odludnej farmie, gdzie wszyscy zajmują się hodowlą rasy psów, która została niejako „stworzona”przez ekscentrycznego dziadka Edgara. Edgar jest miłym i całkiem normalnym czternastolatkiem, który jednak od urodzenia nie mówi, a jego główną więzią ze światem jest ukochany pies. Nagle ojciec Edgara umiera, a w życie rodziny wkracza stryj, z mroczną więzienną przeszłością i niejasnymi planami na przyszłość. Edgar zaczyna się buntować i robi to dość nietypowo…
W tym momencie historia robi się totalnie hamletowska, a łagodnie tocząca sie obyczajowa opowieść zamienia się w thriller. Reszty zdradzać nie będę, zwłaszcza, że sama nie wiem jeszcze, jak to się skończy. Dziwi mnie to, że się tak wciągnęłam, bo zasadniczo książka poza kręgiem moich czytelniczych gustów, a jednak.
Dla kontrastu czytam sobie po raz kolejny „Nie wiem, jak ona to robi” Allison Pearson. Trochę mi głupio, bo to też jest typ książek, których zasadniczo nie czytam – takie babskie paplanie. Ale bawi mnie odnajdywanie w poczynaniach bohaterki własnych desperackich prób bycia w dwóch miejscach naraz. Jak wykazać się w pracy i być perfekcyjną mamusią? Jak podrobić kupione w supermarkecie babeczki, żeby wyglądały jak domowe? Jak pamiętać, żeby zawieźć mocz dziecka do badania, zamiast zabrać pojemniczek ze sobą w delegację?
To jej miotanie się w rzeczywistości powinno mnie męczyć, a jednak bawię się nieźle, czekając (ale jestem wredna suka), kiedy jej się powinie noga. Czytanie tej książki jest dla mnie jak oglądanie „Superniani” – uff, nie tylko ja sobie nie radzę, co za ulga!
Poza tym czytam – piąty tom „Harrego Pottera” na spółkę z Miśkiem, książkę „Ciało” z Lolą (już mi słabo, czytamy ją jakiś dwudziesty raz i mam wrażenie, że jelito grube i mięśnie szkieletowe nie mają przed nami absolutnie żadnych tajemnic), oraz po raz sto dwudziesty piąty „Zagubionych chłopców” Orsona Scotta Carda. Ale o tym następnym razem.