Krótki, bo ledwie czterodniowy, wypad do Irlandii pozostawił mnie z uczuciem niedosytu i zachwytu. Chodziłam z szeroko otwartymi oczami, chłonąc wiatr, zieleń i magię. Cały czas miałam wrażenie, że już tu kiedyś byłam, że po prostu odwiedzam dawno niewidziane a bliskie kąty. Właściwie trochę tak, jakbym wróciła do domu, gdzie mieszkałam jako dziecko. Rodzina dość szybko połapała się, że matka jest na ostrej fazie i kiedy tylko otwierałam usta po dotarciu do kolejnego widoku, chórem recytowali moją stałą mantrę – Tak, wiemy, mogłabyś tu mieszkać –
No mogłabym. Zwiedziłam kawał świata przez ostatnie ileś tam lat, i to jedno z dwóch – trzech miejsc, gdzie miałam poczucie natychmiastowego zadomowienia.
Irlandia była dla mnie wcieloną baśnią. Właściwie wcale bym się nie dziwiła, gdyby z tych wrzosów wylazł skrzat w zielonej czapeczce. A przecież taki las to z założenia należy do magicznych białych jeleni i elfów, prawda?
Podobał mi się codziennie padający deszcz i wiatr, którego zazwyczaj nie znoszę. Podobał mi się śpiewny irlandzki akcent i małe sklepiki w małych miasteczkach, i niefrasobliwie porozstawiane po polach ruinki – to zameczek z XIII wieku, to kościółek z XII…Bułeczki scones i herbata z mlekiem. I owce. Lubię owce…
W tym nastroju euforycznym i rozmarzonym, zupełnie jak nie ja, zostawiam was na razie, żeby dokończyć tajny projekt pod roboczym tytułem: I tak brudno w domu, bo kuchnia, więc przy okazji skujmy brodzik pod prysznicem.
Pamiętajcie, magia jest wszędzie, szczególnie na Klifach Moheru