– A może pojedziesz ze mną na turniej w sobotę? – powiedział mąż zachęcająco. – Bo wiesz, wiele pań tak robi. Jadą z mężami i im towarzyszą na polu –
– Ale co ja tam niby będę robić? – spytałam powątpiewająco.
– O, mnóstwo rzeczy – ożywił się mąż – możesz mnie wspierać, i podawać wodę, i w ogóle kibicować. No i będziesz sobie tam spacerować, a to pole jest piękne, i pogoda ma być super –
Wyobrażacie sobie, że dałam się nabrać?
Na turnieju golfowym gra się czwórkami. Towarzyszący nam panowie byli uprzejmi, acz zdystansowani. Być może podobnie jak ja, uważali moją obecność za doskonale zbędną. Mąż pospiesznym szeptem zapoznał mnie z podstawami golfowej etykiety: – Nie komentuj cudzych uderzeń, nie hałasuj, mów cicho, nie dekoncentruj, nie stawaj z tyłu, ani z przodu, ani na linii uderzenia, ani na greenie… – No fakt, przy tych obwarowaniach koncentracja na tym, gdzie MOGĘ stać, zajmowała mi dłuższą chwilę. Ale jak już odpowiednio stanęłam, ojezusiemaryjo, jakie to było monotonne…Jak no nie wiem, zebranie holenderskich pastorów. Cisza i modlitewne skupienie, a wszystko w języku, którego nie rozumiem. No, a pytań zadawać wszak nie mogłam, żeby ich nie dekoncentrować. Po paru dołkach wymiękłam, grzecznie pożegnałam nabożną czwórkę i uznałam, że poczekam na męża na tarasie, skąd widać pole. Wypiłam kawę. Czytałam książkę. Obgryzłam paznokcie. Dzwoniłam do dzieci. Wypiłam wodę. Druga kawę. Zjadłam banana. Czytałam. Zmieniłam stolik. Postanowiłam pospacerować, odkryłam jednak, że osoby bez kija golfowego spacerować po polu absolutnie nie mogą. Postanowiłam posiedzieć na ławeczce, ale jedyne ławeczki były ustawione przy dołkach, no a osoby bez kijów golfowych….wiadomo. Wróciłam na taras. Czytałam, jadłam tic taki i skórki od paznokci, piłam wodę i gapiłam się przed siebie, a wszystko w poczuciu, że przecieka mi właśnie przez palce przepiękna sobota.
Wiecie, ile trwa turniej golfa? SZEŚĆ GODZIN. Nikt mi nie zwróci tego czasu. Więc kiedy mąż, szczęśliwy i wybawiony jak trzylatek w basenie z kulkami, wrócił z rozgrywki, spotkał sfrustrowaną, upiornie znudzoną żonę, która kategorycznie powiedziała, żeby nie liczył na powtórkę kiedykolwiek w przyszłości. To było bolesne zderzenie z rzeczywistością. Mąż jest teraz trochę smutny, bo liczył na to, że niedługo będziemy grać w turniejach razem, ale chwilowo mam wrażenie, że nawet pikowanie sałaty i depilacja bikini są bardziej ekscytującym sposobem spędzenia czasu. Więc, nie, mężu, raczej nie. Ale jutro i tak finalizuję mój kurs i zdaję egzamin na zieloną kartę, czyli odpowiednik golfowego prawa jazdy. To chyba pierwszy egzamin w życiu, którego się nie boję, bo zasadniczo nie porusza mnie, czy zdam, czy nie. Ale obiecuję, że się postaram.