Czyli o negatywnych skutkach ateistycznego modelu wychowania.
– Mamo – Lola bez zapału uczyła siędo jutrzejszej klasówki z historii – co to jest exodus? I Arka Przymierza? –
Spojrzałam na nią wstrząśnięta – Naprawdę nie wiesz czy się nabijasz? –
– A, już pamiętam. Arka Przymierza to z tego filmu o Indianie Jonesie, tak? I tam w środku były jakieś artefakty? –
– Dziecko, może ja cię odpytam przed tą klasówką – powiedziałam słabo – bo wstyd będzie –
Lola, jak się okazało, posiadała całkiem solidną wiedzę na temat zigguratów, kodeksu Hammurabiego, pisma demotycznego i niuansów mumifikacji. Nie miała natomiast pojęcia o absolutnie podstawowych według mnie pojęciach z zakresu biblii i judaizmu.
– Bo mnie nie było wtedy w szkole – tłumaczyła się Lola widząc zgrozę w moich oczach
– Ale wiesz, to są rzeczy, które zasadniczo powinnaś wiedzieć tak po prostu –
– Niby skąd? – zapytała całkiem rozsądnie Lola – Przecież ja nie chodzę na religię –
– Przeczytaj sobie ten rozdział w książce, OK? I jak nie będziesz czegoś wiedziała, to pytaj. –
Po pięciu minutach Lola podnosi głowę znad książki – Mamo, co to jest dekalog? –
Zdegustowana uznałam, że muszę w przyspieszonym tempie nadrobić braki w religijnej edukacji dziecięcia. Spędziłam więc wieczór na snuciu barwnych historii o Mojżeszu w koszyczku, gorejących krzakach i kamiennych tablicach.
Lola słuchała z dużym zainteresowaniem, chociaż miała spore obiekcje co do rozwiązań fabularnych (ale przecież ten koszyk z dzieckiem by zatonął? a skąd Żydzi wiedzieli, że Mojżesz sobie nie wymyślił tych przykazań? a ten pomór bydła był naprawdę wredny, przecież krowy Bogu nie szkodziły), i na koniec podsumowała triumfalnie – Mówiłam ci, że w tej arce to były artefakty! –