Macie jakiś pomysł, co zrobić z suknią ślubną sprzed 20 lat? Rozważam następujące warianty:
– spalić uroczyście w ogródku (ale czy mąż tego źle nie zinterpretuje?)
– zrobić z niej gustowny abażur (na razie nie mam odpowiedniej lampy, ale coś się wymyśli)
– dać Loli do zabawy (i znosić widok brudnobiałego kłębu wciśniętego gdzieś pod jej łóżko)
– dać do zabawy kotom (ale po satynie pazury będą im się ślizgać)
– oddać jakiejś potrzebującej pannie młodej (nie znam żadnej tak ubogiej, żeby skusiła się na tanią nawet 20 lat temu, prostą jak budowa cepa, pożółkłą satynową kieckę)
– zostawić na strychu dla potomności (żeby ci, co będą sprzątać po mojej śmierci, mieli dodatkowy worek do wyrzucenia)
Przedmioty mają trwalsze życie niż ludzie.
Wyrzuciłam już lub oddałam: dziurawe materace, połamane krzesła, zapleśniały namiot, stosy pudeł, walizki bez kółek, tonę dziecięcych ubrań, pamiętniki..a nie, wróć…o pamiętniki stoczyłam zażartą walkę z mężem, który kategorycznie odmówił utylizacji tychże, twierdząc, że będą warte fortunę, jak już zostanę sławna. A to materialista brzydki! Nie rozumie jednakowoż tego, że jako przeciwieństwo Katarzyny Michalak, mam nikłe szanse na sławę. Łączy nas tylko jedno – brak talentu. Ale ja piszę, po jakimś czasie czytam, uznaję za niedoskonale, i wyrzucam. W przeciwieństwie do..no co ja będę pisać, zorientowani wiedzą.
Enyłej, nadal mam pamiętniki, które jak widać, są lokatą kapitału mojego rozkosznie naiwnego męża, i suknię, z którą nie wiem, co zrobić! Cóż mam uczynić?