Moja dobra passa skończyła się jakoś tak w okolicach wanny.
Kiedy już udało mi się przekonać męża, że absolutnie niezbędny jest nam dodatkowy kawałek szafy w sypialni, odniosłam pierwszy sukces. Mój nienawidzący prac remontowych mąż dał się mianowicie przekonać, że przed zainstalowaniem w/w kawałka szafy przydałoby się odmalować sypialnię, nietkniętą pędzlem od lat trzynastu, czyli od naszej przeprowadzki.
Upierdliwa i mozolna zabawa w oklejanie, malowanie i czyszczenie zajęła nam cały weekend, ale gdy rozejrzeliśmy się po białym i czystym pokoju, nawet mąż musiał zrzędliwie przyznać, że było warto.
Gnana natchnieniem, postanowiłam zniszczyć sobie resztki paznokci i po dwóch godzinach intensywnego użytkowania szczotek, substancji żrących i pilniczka do paznokci udało mi się wyczyścić wannę z kamienia (jakże żałowałam, że nie mam takich stomatologicznych, udarowych wiertełek do zdejmowania kamienia nazębnego!). Byłam z siebie niezwykle wręcz zadowolona.
No i tyle w temacie dumy.
Początkiem upadku było zadziwiające odkrycie, że w naszej świeżo odmalowanej sypialni nie ma światła.
Całkiem niedługo zajęło nam zrozumienie, że mój kreatywny pomysł usunięcia jednego z kinkietów i zagipsowania przewodów po nim nie był chyba najlepszy w sytuacji, gdy te kinkiety były połączone szeregowo….No dobra, pomysł był mój, ale KTOŚ (nie pokazując oczywiście palcem), kto lepiej zna się na zasadach elektryki, mógł mi powiedzieć, że to błąd. Prawda?
W ramach rekompensaty moralnej uznałam, że moja sypialnia, choć ciemna, zasłużyła sobie na nowe zasłonki. Nabyłam całkiem sympatyczne i niedrogie, choć wymagające skrócenia.
I teraz bardzo proszę o zrozumienie i współczucie. Czy tłumaczy mnie fakt, że u krawcowej byłam chwilę przed potężną burzą, w temperaturze 33 stopni w cieniu i na mózg mi padło? Oraz rzecz jasna, byłam też ogólnie zmęczona i zagoniona?
Jakby nie tłumaczyć, okazało się, że następnego dnia odebrałam gotowe zasłony i potężnie się zdziwiłam, odkrywszy w domu, że mają długość 1,40 zamiast 2,40. No, przykrótkie były, akurat do parapetu. Cóż, krawcowa upiera się, że taka długość jej podałam, a ja się nawet nie kłócę, bo za cholerę nie pamiętam. Czarna dziura po prostu.
Po godzinie nurzania się w depresji i walenia głową o ścianę ustaliłam, ze kawałki da się zszyć, „z ozdobną zakładką, i wszyscy będą myśleć, że tak miało być”, jak twierdzi krawcowa.
JA BĘDĘ WIEDZIEĆ! I co spojrzę na te cholerne zasłonki, to będę pamiętać o własnej głupocie i już ich nienawidzę z całego serca, a to nie może być początek pięknej przyjaźni, sami przyznajcie…
W obliczu tej porażki dekoracyjnej fakt, że Lola od wczoraj ma rotawirusa i pewnie zaraz wszyscy od niej złapiemy to świństwo, i to, że w pokoju Miska znowu kapie z sufitu po deszczu, i to, że szewc zgubił bardzo nietypowe sznurówki butów męża, i to, że nie wiem, czy dostanę wizę kanadyjską, bo nie dołączyłam do wniosku dowodów, że mam wystarczająco dużo kasy, żeby nie musieć pracować w Kanadzie, to istne drobiazgi.
Generalnie szlag mnie trafia od trzech dni. I aż się boję zadzwonić do hydraulika. Na pewno się okaże, że ten hipotetyczny drobiazg do naprawy wymaga skucia połowy ściany. I w ogóle czekam na deszcz żab i zarazę (no dobra, ebola na razie niech się wstrzyma, póki wisi nad nami rotawirus).