Wariant pierwszy:
Moja matka stoi przy swoim super duper profesjonalnym koszu z podziałkami trzymając karton po soku. Ze zmarszczonym czołem studiuje na zmianę napisy na kartonie i półmetrową rozpiskę przyklejoną na lodówce:
– Słuchaj, czy myślisz, że to tetra pak czy opakowanie wielomateriałowe? –
Wariant drugi:
Wpada do mnie mocno zakłopotany sąsiad:
– Nie wiesz, o co w tym chodzi? Dzisiaj śmieciarze zabrali mi pojemnik! I co ja mam teraz zrobić? –
Wariant trzeci:
Siedzę na dworcu. Na ławce obok dwie panie w wieku średnim pomstują głośno na debilne pomysły PO władzy:
– Tylko by ludzi na kasę rżnęli! Co za bezsens. Teraz majątek zapłacę na głupie śmieci, i to przymusowo. A do tej pory miałam tak wygodnie. Wpadał pan Józek raz w miesiącu i zabierał mi wszystkie worki za dychę. –
Eureka! Teraz wiem, skąd się biorą w pobliskim lesie, skądinąd Parku Krajobrazowym, stosy worków ze śmieciami. Przecież pan Józek za dychę nie wiezie ich na wysypisko ani do spalarni….
Myślałam, że niedoinformowanie jest największym problemem. W końcu człowiek na co dzień niewiele czasu poświęca zawartości kubła na śmieci. Fakt, ze musiałam opanować nowe reguły segregowania. Kupić dodatkowe dwa kosze. Wytresować rodzinę. O zgrozo, wypełnić deklarację i zawieźć ją do gminy.
Ale do tej pory tak dość egoistycznie wydawało mi się, że największą zaletą nowego systemu będzie zmniejszenie moich opłat z prawie stówy na 36 zeta.
Może jednak największym plusem okaże się to, że w tej sytuacji panowie Józkowie stracą zajęcie?
A małoletni, trenowani od najmłodszych lat w cnocie niezaśmiecania lasów i ganiający na wszystkie Dni Sprzątania Świata, nie będą się demoralizować, spacerując po lesie wśród puszek, flaszek i starych kanap?