Wyszłam na spacer. Gdyby ktoś mi powiedział miesiąc temu, że trzy dni przed świętami będę maszerować w kurtce puchowej, szaliku, czapce i rękawiczkach, to bym śmiechem zabiła.
Enyłej, wyszłam. Ponieważ poza tym rynsztunkiem miałam też ocieplane walonki z Lidla, tłuste włosy i zero makijażu (czyli mordę gustownie przyozdobioną sińcami pod oczami, siecią naczynek i czym tam jeszcze natura hojnie na przedwiośniu obdarza), oczywiste było, że już po stu metrach wpadłam na Koleżankę, której nie widziałam z rok co najmniej.
Koleżanka obrzuciła mnie spojrzeniem przeciągłym, rozpromieniła się i do końca (zbyt długiej, wierzcie mi, rozmowy) nie spuszczała ze mnie uszczęśliwionego wzroku.
Wcale się jej nie dziwię. Dziwię się za to sobie, że starannie stłumilam instynt morderczy i wytrzymałam wszystko. Nawet zwierzenia, że Koleżanka „dziecią” żałować nie bedzie i zapisała je na angielski, i że nauczyciel nie chciał przyjeżdżać do domu, ale dzieci „bynajmniej” mają blisko.
Koleżanka niemal lubieżnie zatapiała wzrok w moich niedostatkach (te walonki chyba ją trząchły), a ja, słowo daję, wcale nie przytopiłam jej w pobliskim kanałku (no dobra, był zamarznięty), za włos trefiony nie szarpłam ani pod but Kazara nie splunęłam. Jednak nadal jestem cywilizowana, przynajmniej na zewnątrz. Bo w domu…
– Wiesz dlaczego kobieta przed okresem wkłada skarpetki do lodówki? – spytałam męża, kiedy zakwestionował jakąś prostą czynnośc domową, którą robiłam. Mąż potulnie czekał na ciąg dalszy.
-Bo tak!!#$&*- ryknęłam.
-Masz PMS? – zdziwił się mąż niewinnie
– Mam AMS, a za chwilę będę miała SMS, MMS i TPSA! A w ogóle rób sam, jak ci się nie podoba!-
Ciężkie życie ma ze mną rodzina.A najbardziej mnie wkurza hurraoptymizm męża: – Daj spokój, przecież słońce świeci. Nie widzisz, jak radośnie na dworze?-
Nic nie rozumiem. Zgodnie z przeczytanym przeze mnie poradnikiem mąż powinien już dawno z fazy sztucznego optymizmu wejść w charakterystyczną dla bezrobotnych apatię i frustrację. A ten się cieszy bezrozumnie nędznym słońcem zza niemiłosiernie brudnych okien.
Chociaż jeden syndrom faktycznie się zgadza. Wrócilam z Pilatesu parę dni temu umęczona, spocona i głodna, z ufnym przekonaniem, że o 11.30 małżonek przejmie ode mnie obowiązki w stylu odebrania Loli ze szkoły. Dupa. Małżonek właśnie oczęta błękitne otwierał. Pojechałam więc sama, mamrocąc pod nosem brzydkie słowa i nie omieszkałam w drodze powrotnej poskarżyć się córce. Córka odpowiedziała filozoficznie: – Co ty chcesz, mamo, bezrobotni tak już mają –
Chrzanię. Nie sprzątam. I nie gotuję. Niech jedzą ciastka.