Nie jest dobrze, psze państwa, wcale nie jest dobrze, a właściwie coraz gorzej.
Mąż od dwóch dni spoczywa horyzontalnie w łóżeczku i ledwie zipie. Spionizowanie męża wiąże się z natychmiastowym przybraniem barwy sinozielonej, w której jest mu wyjątkowo nie do twarzy. Gotuję więc sofciarskie pakiety żywieniowe, typu – rozciapciana zupka dyniowa z kluseczkami albo łazanki z przecierem jabłkowym, mąż się chwilowo pionizuje i zaczyna się wyścig. Czy zdąży zjeść, zanim zzielenieje – mąż, a nie zupka, rzecz jasna.
Ale generalnie słabo jest na razie. Zwłaszcza, że biedak pada z bólu głowy, a nie wiedzieć czemu, odmawia wzięcia Ketonalu. Chyba mu sproszkuję i do zupki podam chytrze.
Małoletni trochę się przemykają po domu, żeby ojca nie męczyć, ale i tak dają radę zbroić, co trzeba.
Czy wiecie, co się stanie, jeśli postawicie zapaloną świeczkę pod szklaną półeczką? Ja już wiem. I Misiek wie. W związku z tym mąż nawet go nie opieprzył, kiedy usłyszał potworny łomot pękającego szkła. Stwierdził filozoficznie, że można to uznać za kosztowne doświadczenie fizyczne, i Misiek z pewnością nie zrobi tego więcej.
No, na pewno nie zrobiłby, gdyby wraz z półeczką stłukły się wszystkie moje perfumy, które na niej stały. Zamordowałabym potomka z zimną krwią, i tyle. Ale że perfumy przeżyły, Misiek ma szansę rehabilitacji.
Czy wy też macie dosyć tej pogody? Nie mogę pojąć, co sobie myśleli moi rodzice, kiedy poczynali mnie w terminie niechybnie wskazującym na listopad jako termin rozwiązania….Czy nie byłoby przyjemniej przyjść na świat w maju? Albo wrześniu? Doprawdy listopad jest pomyłką tej strefy klimatycznej. Kiedy już wygram w Totka, będę wyjeżdżać na Bali – od listopada do lutego. I będzie milusio.