Są takie chwile, które teoretycznie powinny zmieniać twoje życie na zawsze. Wiecie – przełom, przewartościowanie, nowe spojrzenie. A w sumie niewiele się zmienia. Jak wcześniej – dzieci trzeba wozić do szkoły i do dentysty, robić zakupy w supermarkecie, wieszać pranie i karmić koty. Może już na bloga nie wystarcza energii, bo trzeba by sięgnąć do pokładów humoru i dystansu, których chwilami brakuje.
Na przykład kiedy mąż przychodzi do domu i mówi, że ma raka. Tak przypadkiem i niespodziewanie, że udaje się wam przejść w ciągu paru godzin przez wszystkie fazy – zaprzeczenie, wypieranie, hurra optymizm i wielki smutek.
Ale i tak najbardziej doskwierający jest lęk. Nie wiedziałam do tej pory, że rak wiąże się przede wszystkim z nieustannym czekaniem i obawą. Czekasz na wyniki badań, na kolejne lekarskie wyroki, na operację, wyniki histopatologiczne i na chemię.
Żeby nie nakręcać się tym obłąkanym czekaniem, podzieliłam sobie chwilowo życie na etapy, żeby bać się tylko jednej rzeczy po kolei. Diagnoza – check. Badania – check. Operacja – check.
Czekaliśmy w dzikim napięciu do dzisiaj, do wyników tej cholernej histopatologii. Jest dobrze. To znaczy, tak dobrze, jak chwilowo może być w tej sytuacji. Przerzutów nie ma, operacja wydłubała, co miała wydłubać i wygląda na to, że chemia załatwi resztę.
Wprawdzie mąż za dużo czyta i to nie robi mu dobrze na samopoczucie (chyba Internet odetnę), ale ja mam zamiar zakładać, że to po prostu życiowe potknięcie, a nie zakręt. No. I żeby mi tu nikt nie prognozował dalszego ciągu, OK? Taki sobie zwykły przypadek. Z happy endem, rzecz jasna, dobrze?
Do domu wrócimy, w piecu napalimy i nakarmimy koty…