Jednak potrafię liczyć. Tak dobrze, że na tym tracę. Miałam zapłacić 65 zeta. Dałam pani w sklepie stówę. Dołożyłam pięć złotych. Zagadka – ile powinna mi wydać pani sklepowa, nie przerosła moich możliwości. Wydała 50 złotych. Patrzę i liczę (równocześnie, co znacząco zwiększyło, zauważcie, poziom trudności).
Mówię grzecznie – oszukała się pani na 10 złotych –
– Ależ skąd – obruszyła się pani
– A jednak – obstaję przy swoim
– Mowy nie ma – unosi się pani honorem i liczy jeszcze raz (na paluszkach, czy to nie słodkie?)
– Ależ zapewniam panią – nie poddaję się tak łatwo, bo dumna z siebie jestem, że jednak liczyć umiem – w sumie mogę wziąć pięć dych, ale pewnie będzie pani z własnej kieszeni dokładać –
Pani chyba była uwrażliwiona na niedolę własnej kieszeni, ciekawe czemu, czyżby to nie pierwszy raz? Z niedowierzaniem rzuciła okiem raz jeszcze na swoje palce, wzięła z ociąganiem dychę z mojej ręki i rzekła – no, jak tam pani chce –
Trwam w zadziwieniu.
Albo z tego zadziwienia, albo z zimna skurczyła mi się głowa. Innej przyczyny nie widzę. Bo czapka mi zaczęła zjeżdżać na oczy i idąc, znienacka tracę obraz. Nie przyjmuję sugestii, że w praniu się rozwlokła (czapka, nie głowa). W praniu, przynajmniej w mojej pralce, wszystko się tylko kurczy. Z rozmiaru na rozmiar. Dramatycznie. Im dłużej trwa zima, tym bardziej pralka skurcza mi spodnie. Skandal. Muszę napisac do Bosha list protestacyjny.