Dobra.Twardym trzeba być. I podejść zadaniowo do rzeczywistości. Postanowiłam na razie olać perspektywy (czy też ich brak) i zająć się życiem po kawałku.
Kawałek numer jeden: pokój Loli. Mały, zimny i mroczny jak jaskinie Mordoru. No może nie całkiem loch z przegniłą wiązką słomy, ale aż się prosi o zmiany. Lola nie ma problemu wizualnego, ale nie ma gdzie trzymać rosnącej kolekcji ciuchów, bo jej dziecięca szafeczka nie daje rady.. Właśnie zamówiłam jej meble, szafę znaczy i regały na książki. Na skutek różnych zgniłych rodzinnych kompromisów i aktualnej sytuacji kolorystycznej pomieszczenia meble będa kremowe, jak utarty przyzwoicie kogel mogel. Ściany z powodu wyżej wymienionej mroczności i zimności powinny być jaśniutkie i cieplutkie – taki jasny krem jak sądzę. Wykładzina beżowa i żadna ludzka siła nie zmusi mnie do oderwania tego cholerstwa z podłogi.
Jednym słowem osiągamy coś, co wyrafinowany dekorator nazwałby pewnie subtelną monochromatyczną kompozycją ciepłych barw, ja jednak raczej skłaniam się do definicji – rzyg z rozmachem ciepłym waniliowym budyniem.
Co z tym zrobić, drodzy czytacze nie obdarzeni, jak niżej podpisana, daltonizmem odcieniowym ( w sensie że kolory rozróżniam, ale co do siebie pasuje, to już nie bardzo)?
Czy jeśli dokupię jej do tego rzygu kolorową narzutę na łóżko i fotel i powieszę plakaty, będzie OK? I jakie? Czerwone? Czy za duży kontrast? A może subtelne, hmm, oliwki, czy jak to tam zwał, albo coś szarego/czarnego? Dziecięce wzornictwo i kolorystyka odpada – Lola jest rockowym twardzielem i bliżej jej do grunge niż do Barbie.
Rany, pomóżcie, bo czuję na sobie ciężar odpowiedzialności. A jutro przychodzą stolarze na pomiary, więc za moment muszę pomalować ściany. Aaaaa!