Bardzo rzadko wychodzę. W sensie sama, bez dzieci i męża. A jeśli już, to zazwyczaj celem załatwienia wszelakich spraw niecierpiących zwłoki. Galopujące poczucie winy nie pozwala mi zbyt często obarczać moimi dziećmi dziadków, a jeszcze rzadziej mogę nimi obarczyć prawowitego ojca.
Ale w niedzielę…Acha, kochani, w niedzielę ledwie doczekałam, kiedy mąż wrócił z wyjazdu służbowego, po czym pospiesznie zażadałam przetransportowania mnie na ROZRYWKI. Tu chylę czoła, ponieważ mąż bez słowa sprzeciwu mnie zawiózł, dał kasę na zabawę (no co, w końcu, bezrobotna jestem) i zaakceptował chęć spożycia trunków a co za tym idzie, przywiezienie mnie z powrotem.
Po raz pierwszy, lecz, zapewniam was, nie ostatni, poszłam na wyścigi konne. Z kolegami z pracy, bo u mnie na wsi nie znamy tak wyrafinowanych sposobów spędzania czasu. Służewiec znałam do tej pory wyłącznie z książek Chmielewskiej i czułam się podekscytowana jak dziecko w sali zabaw.
Słuchajcie, bawiłam się fantastycznie. Nie wiem, jaki miał w tym udział systematycznie podnoszony we krwi poziom alkoholu, ale typowanie koni jest fascynujące. Wprawdzie Krzyś, który jako jedyny z nas na wyścigi chadza w miarę regularnie, nie zawsze chyba rozumiał nasz tok myślowy, ale to przecież było oczywiste.
– Cycero, musimy postawić na Cycerona, przez sentyment do moich studiów –
– Nie, Elektro Beat, z takim imieniem będzie leciał jak szatan –
– Żartujesz, tylko Mały Kapral, takie imię zobowiązuje! –
Poza typowaniem na imię odchodziło typowanie wizualne:
– Świetny tyłek –
– Ale nogi! –
– Kurczę, nerwowy jakiś, popatrz, dwóch go prowadzi –
– Ale fajna, żółta uzda –
Przy czym czasami patrzyłyśmy na konie, czasami na dżokejów.
Po długich i cierpliwych tłumaczeniach Krzysia udało mi się nawet połapać, jak się obstawia konie, chociaż do końca nie byłam pewna, czy pani w kasie nie wybuchnie śmiechem, kiedy mamrotałam przejęta:
– Porządek w kółko proszę –
Naiwność debiutanta popłaca, bo wprawdzie wydałam trochę pieniędzy, ale prawie tyle samo wygrałam:-) Przynajmniej tak mi się wydaje, bo piwo trochę zaburzało mi procesy myślowe.
Ponieważ udało nam się skończyć wieczór fajną kolacją i jeszcze większą ilością piwa, do domu wróciłam w stanie przejściowym – czyli perfekcyjna precyzja ruchów połączona z tak potoczystą elokwencją, że spokojnie mogłabym wystąpić na wiecu wyborczym i wygrać.
Następnym razem…następnym razem mam zamiar wygrać tyle, żeby mi wystarczyło na taksówkę do domu. To tak na początek. Albo wpadnę w hazard, albo w alkoholizm. Czyż życie nie jest piękne i pełne nowych wspaniałych możliwości?