Oj, chyba poczułam się stęskniona, bo natychmiast po wstępnej obróbce miliarda emaili rzuciłam się do bloga, żeby zobaczyć, co tam u kogo piszczy w trawie. Sądząc po wpisach, znajduję was wszystkich we względnym zdrowiu, co mnie cieszy szalenie i optymizmem napawa.
Nasz wypoczynek składał się z :
jazdy w te
plumkania w basenach
jazdy we wte
Zaiste porażająca epickim heroizmem wyprawa. W związku z tym nie bardzo mam co napisać.
Jazda z moimi dziećmi nie jest już tak traumatycznym przeżyciem, jak jeszcze rok, dwa lata temu. Może dlatego, że nawet moja córka przeistacza się powoli w dzielnego podróżnika, któremu nie straszny mróz, wiatr, duże dległości i lunch w Macdonaldsie. Zwłaszcza że Lolę niezmiernie ekscytował fakt bycia za granicą niemiecką. Mnie w sumie też, bo do tej pory byłam w Niemczech raz w życiu przez kilka godzin, co pozwoliło mi na poszerzenie słownika o dwa zwroty grzecznościowe, wykraczające poza moją dotychczasową znajomość języka (czyli dwa przekleństwa, „ręce do góry” i pierwsza zwrotka hymnu SS).
Ta moja ekscytacja zaowocowała następującą wymianą zdań w naszym samochodzie podczas przejeżdżania przez senne niemieckie miasteczko:
– I chodzą tak sobie ci Niemcy po tych niemieckich ulicach…- z zadumą skończyłam głośno długi proces myślowy, co faktycznie mogło zabrzmieć głupio.
– No, a w głowach mają te swoje niemieckie mózgi – po chwili konsternacji mąż postanowił mnie weprzeć, choć trochę po omacku
– Pewnie z napisem Made in China – włączył się Misiek szczerze ubawiony. No tak, bo Miśka to kurczę, nic nie dziwi. Pokolenie Internetu, cholera, zblazowane i w ogóle. Człowiek nie może się nawet zadumać w spokoju.
Tropical Island nie wyróżnia się niczym szczególnym. Co brzmi cynicznie, ale cóż, z mojego punktu widzenia to ciągle jedno z tych zatłoczonych, ciepłych i wilgotnych miejsc, gdzie człowiek chodzi w klapkach, pilnuje dzieci, żeby się nie utopiły i czasem da się przytopić potomstwu w basenie. Tyle że gabarytowo wybujałe.
Ale zasadniczo, o to chodziło, no nie? Palmy – były. Ciepło – było. Wody – pod dostatkiem. Małoletni zjechali nieskończoną ilość razy wodnymi zjeżdżalniami. Wypili hektolitry napojów. Sto razy zmoczyli i wysuszyli kąpielówki. Prezentowali przerażającą wręcz energię, którą ku mojemu zadowoleniu utylizowali w dość bezpieczny sposób. Minus – jeden, ale spory. Wilgotność powietrza w zamkniętej przestrzeni sprawiała, że cały czas czułam deficyt tlenowy, co pod koniec dnia zaowocowało mega migreną. W związku z tym udało mi się namówić dzieci, żebyśmy następnego dnia wracali do domu. Nie pytajcie, jak to zrobiłam, wystarczy się domyślić, skoro Misiek dostanie jutro grę Assasin, a Lola dostała już śpiewającą pluszową świnkę…
Bo zasadniczo podróż i tak zrobiła swoje. Zaczynam rozumieć mojego męża, który twierdzi, że on uwielbia sam proces przemieszczania się z miejsca na miejsce. Wystarczy wyjechać na odpowiednią odległość od problemów, żeby wydały się dużo mniejsze. I wystarczy zamknąć nas na kilka godzin w samochodzie, żebyśmy wszyscy doszli do tego samego wniosku, co Lola po kilku godzinach jazdy:
– Ale jesteśmy wszyscy porąbani. Super! To najlepsza rzecz w moim życiu –
No. A zdjęcia będą, jak wyjdą. A nie wiem, czy wyjdą, bo aparat w trakcie padł. I nie wiem, czy to, co w nim siedzi, nadaje się do czegokolwiek.