Dopisek do ostatniego wpisu.
Tylko ktoś w poziomie umysłowym krewetki (czyli ja) mógł zapomnieć w ferworze walki z Sylwestrem o jednym maniunim drobiażdżku. Takim mianowicie, że owszem, spędza go w domu, ale z zaproszonymi przez siebie gośćmi……
Wprawdzie to rodzina, czyli moi rodzice, brat i siostra z mężem i potomstwem, ale do licha, jakby nie liczyć, to jedenaście osób do nakarmienia. Zdaje się, że nie pójdą na to, że w ramach protestu przeciwko układom jemy tylko paluszki (których nie mam zresztą)?
Trudno. Tu następuje, niestety nie sponsorowana, reklama produktów trwałych, ze szczególnym uwzględnieniem wyrobów Hortexu i Delekty.
Otwieramy kilka słoików i mamy michę sałatki. Done.
Mieszamy różne tajemnicze proszki z mlekiem/jajkiem/margaryną i mamy apetyczne babeczki, ciasto i kulki czekoladowe (z nutą mięty). Done.
Wyciągamy z tajemniczego, meczowego schowka męża nachos, popcorn i chipsy i proszę, talerz przekąsek gotowy. Done.
Dzwonimy do mamy i bez większego wysiłku otrzymujemy gar bigosu (no wiem, matka nie jest produktem trwałym, ale za to pewnym jak podatki). Done.
Jeszcze tylko karton barszczyku, zachomikowany przed Miśkiem zapas Coli i voila!
Impra na całego. Dusza mi się buntuje, bo programowo miał być koc i książka („Radio duchów”), ale za to chwilowo przepełnia mnie duma skrzętnej i zapobiegliwej gospodyni. Nie ma to jak świąteczne, niewykorzystane zapasy.
No, i wygląda na to, że nie ma przebacz, do północy oka nie zmrużę:-) A później najwyżej wypowiem słynną kwestię teścia, z którym łączy mnie niechęć do przedłużających się zabaw:
„No to się pobawiliśmy. Ale zapraszałem na Sylwestra, a tu juz wiecie, Nowy Rok….”