No, wreszcie to powiedziałam.
Bez żadnych racjonalnych powodów, z czystej przekory. Bo, cholera, ten przymus bawienia się doprowadza mnie do furii. Dzień wcześniej i dzień później bez problemu z flaszką posiedzę i pół nocy (na całą noc nie ma co liczyć), w Sylwestra już od ósmej popadam w narastająca irytację. Bo nawet gdybym w odruchu słusznego buntu zaszyła się w łóżku o dziewiątej, cały świat będzie mi przypominał o tym, że Wszyscy Się Bawimy W Ten Wspaniały Kurna Dzień.
– Jutro jest pierwszy dzień nowego roku? – pyta Lola z szeroko otwartymi oczami – I co się wtedy zmieni? –
– Nic, cholera, nic – mamroczę do siebie, nauczona wieloletnim doświadczeniem.
Dawno temu jeszcze próbowałam. Mój pierwszy Sylwester z wtedy jeszcze nie mężem skończył się naszą pierwszą karczemną awanturą. Sylwester w jakimś kieleckim ośrodku kultury – porażka. Sylwester w hotelu – masakra. Sylwester z przyjaciółmi – kłócili się oni, co też było frustrujące.
Dlatego od lat konsekwentnie odmawiam udziału w jakichkolwiek imprezach sylwestrowych. Odliczajcie sobie do upojenia te sekundy, pijcie szampana (nienawidzę szampana!), i obsypujcie się konfetti. I bawcie się dobrze, słowo, trzymam za was kciuki. Tylko nie każcie mi współuczestniczyć w tym szaleństwie.
Bo następnego dnia rano wstanie takie samo niemrawe słońce, posypie tym samym śniegiem, a ja znów zacznę myśleć odruchowo o podsumowaniach i postanowieniach, których i tak nigdy nie dotrzymuję.
Moje postanowienia minimalistyczne na rok 2011 – przeżyć. Dać żyć innym. Nie utyć zbyt wiele. Nie zapuścić się umysłowo ponad dopuszczalną dla wieku normę. Wytworzyć sobie kilka nowych zmarszczek od śmiechu. Posadzić kilka nowych roślin. Dokończyć telenowelę i posłac ją w diabły, czyli na ekran. Czasem być miłą dla ludzi, ale nie za często.
No, teraz chyba uda mi się zrealizować te postanowienia noworoczne?