Uwaga, tył zachodzi na zakrętach

– Hurra!!! mamo, śnieg!!!! –

No, hurra, hurra…Śnieg sypie faktycznie jak cholerna biała zaraza….

Mąż, posiadacz samochodu większego i bardziej stabilnego, a co najważniejsze, służbowego,  wyszedł godzinę wcześniej, żeby się przebijać jak gleboryzarka przez zaśnieżone ulice.

– Kochanie, odkopałem ci ścieżkę i podjazd przed garażem, powinnaś wyjechać, tylko nie wiem, czy pojedziesz dalej, bo na osiedlowych ulicach pełno śniegu. –

Śnieg sypie dalej, ja pierniczę, jak ja nie znoszę śniegu.

40 minut później odkrywam, że niespecjalnie można wyjść z domu, nie topiąc się po kolana. No dobra, w sumie lubię odśnieżać. I raz, i dwa, i raz…Namachałam się, spociłam solidnie, rozczochrałam, ale definitywnie da się wyjść. Ubieramy się! Konkretnie – ja się rozbieram, pot z czoła ocieram,  owijam Lolę jak ludzika Michelina w kolejne warstwy, pilotuję Miśka przez skomplikowany proces odnajdywania rękawiczek i czapki, znowu się ubieram, bo późno.

Śnieg sypie, ale przecież odśnieżone, nie?

Nie. W ciągu tych 10 minut przejechał pług, zgarniając śnieg z mojej ulicy. No, ładnie go zgarnął, w przepiękną hałdę tuż pod drzwiami garażowymi. Ja pier#$!%! Małoletni butami, ja łopatą – odśnieżamy. Jestem mokra, oni szczęśliwi, bo spóźnieni do szkoły, ja mniej, bo spóźniona do roboty. Ręce zaczynają mi lekko drżeć. To jeszcze nie kofeina, jeszcze nie zmęczenie, co to może być? Może leciutka poranna furia?

Śnieg sypie. Co nie przeszkadza mi w dowiezieniu młodych do szkoły. ABS ma okazję się wykazać, radośnie warczy przy każdym minimalnym depnięciu na pedał, samochód buksuje przy ruszaniu. Trudno mu się dziwić, skoro ulice w mojej wsi są pokryte mniej więcej 20 centymetrami rozjeżdżonego śniegu, nietkniętego przez służby drogowe.

Śnieg sypie – ciekawe, jakby słabiej. A przede mną starsza pani w Cinquecento na letnich oponach. I 15 kilometrów na godzinę wydaje sie jej rozsądnym tempem. Słusznie, po co się rozpędzać, skoro przed nami stoi autobus. Biedaczek, nie daje rady podjechać pod 10stopniowe wzniesienie drogi. Pani się poddaje, zastyga za autobusem. Ja, kamikadze polskich dróg, wyprzedzam…Juhu! Jadę, jadę – 30 kilometrów na godzinę, wiatr mi w uszach świszcze i drzewa migają. Jadę…nie jadę. Musiałam stanąć, żeby włączyć się do ruchu na głównej drodze. Co za pech, że akurat skrzyżowanie łączy się z minimalnym podjazdem pod górę. Łuuuuu, łuuuu…czego trąbisz, baranie? Sypiąc spod kół tonę śniegowej brei, rzeżąc, i jęcząc, i piłując silnik, udaje nam się wreszcie (mi i mojemu rumakowi szos) wtoczyć się na drogę. No, to teraz pooowolutku, pooomalutku, kolebiąc się w wyjeżdżonych rynienkach, dojeżdżamy do wylotówki na Warszawę. Ręce mi już nieźle drżą, bo ABS charkocze na każdym skrzyżowaniu i nie zawsze jestem pewna, czy zatrzymamy się na światłach, generalnie jestem blada i spięta jak przed własnym ślubem. 

Śnieg przestał sypać. Dojeżdżam do tabliczki z napisem Warszawa…..i nagle rozpościera się przede mną szeroka czarna wstęga szosy. Aż w oczy kole. Patrzę w lusterko – za mną białe piekło….Przede mną łagodny warszawski korek na cudownie czarnej nawierzchni. I brudna  ciężarówka z napisem: „uwaga, tył zachodzi na zakrętach”.

No, to chyba jakiś żart. Niech se zachodzi, nawet w mnogą ciążę. Oni mnie ostrzegają przed tyłem ciężarówki? Mnie, bohatera śnieżnego Camel Trophy? Mnie żadne tyły niestraszne! Ja się tylko boję spotkania z powiatowymi urzędnikami odpowiedzialnymi za stan ulic w mojej gminie. Jak nic, polałaby się krew….

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s