Trzy dni…Upojne dni Nie Chodzenia Do Pracy. Od razu zobaczyłam przyszłość w bardziej radosnych barwach. Oczywiście do momentu, kiedy siadłam przy biurku i przeczytałam stos emaili, w większości roztrząsających Najistotniejszy Problem Zawodowy – jak zorganizować pracę zespołu, żeby dotrzymać terminów, a jednocześnie nie oddawać całkiem gównianych odcinków (gwoli wyjaśnienia – w tej chwili wydaje mi się to całkowicie awykonalne).
Ale miałam te trzy dni i nikt mi ich nie odbierze. Byliśmy w lesie – liście, dużo liści. Wszystko szeleści i pachnie. Dzieci kotłowały się w stosach liści, a mąż z nawiedzonym błyskiem w oku ganiał z aparatem, skakał i czołgał się, żeby uchwycić słońce na mchu i puchate trawki.
Uprawialiśmy też sporty..Mąż na stare lata (tfu, wróć, w dojrzałym wieku młodzieńczym) zapragnął dorównać Miśkowi (bo ostatnio ciągle przegrywa z nim w szachy, co fatalnie wpływa na jego samoocenę) i kupił sobie rolki. Tak na moje oko radził sobie nieźle – w każdym razie przemieszczał się dość płynnie w obranym kierunku. Ale chyba coś poszło nie tak, bo kiedy wrócili, Misiek z podejrzanym błyskiem w oku relacjonował, jak to tata stracił równowagę w wąskim przejściu i huknął. Huknął malowniczo i skutecznie, obtłukując sobie godność i kość ogonową. Obolałemu mężowi zasugerowałam podłożenie sobie następnym razem gazety pod spodnie, co spotkało się z niczym nieuzasadnioną wroga reakcją i propozycją, żebym sama spróbowała. On chyba żartuje! Już dawno głoszę tezę, że hasło „sport to zdrowie” jest bardzo przereklamowane.
Sama jednak zostałam zmuszona do rekreacji, a raczej sportu wyczynowego, czyli biegania za rowerem Loli. Młoda opanowuje technikę dość wybiórczo – umie ruszać, zatrzymywać się, a także jechać przed siebie, hmm, szybko jechać przed siebie. A także wykonywać skręt, ale wyłącznie pod kątem 90 stopni. Po wykonaniu dwóch rund kłusem naokoło osiedla (mamo, boję się, musisz byc obok) nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Dobra, nowa metoda: wsiadaj i jedź, ja będę kierować zdalnie. Lola rusza, rusza, a następnie oddala sie niczym wicher wprost przed siebie. Zaraz stracę ją z oczu. Wrzeszczę więc: Looolaaa!! Zawracaj!!!
– Nie umieeeemmmmm!!! Mamooo!! Ratuj!!!! – dolatuje mnie zrozpaczony głosik Loli, niknącej gdzieś w oddali wciąż na wprost, które to „nawprost” zaraz się skończy i Lola nieuchronnie zbliża się ku:
a) nieuniknionej zagładzie, jak dinozaury
b)konieczności wykonania skrętu
c) bliskiego spotkania z ogrodzeniem
Hamuje tuż przed ogrodzeniem. Ja w międzyczasie dostaję zawału. Lola dostaje ataku histerii, bo „ona się boi i się nigdy nie nauczy”. Obie dyszymy jak gończe ogary. Ja pitolę – posiadanie dzieci wiąże się z naprawdę dużym stresem!
A także z poświęceniem i wysiłkiem: mimo wstrętu do przeszczepiania obcych kulturowo świąt zostałam zmuszona przez moje, wychowane na amerykańskich kreskówkach, potomstwo do:
nabycia i powycinania ogromnej dyni, która, umieszczona na tarasie świeciła cały wieczór upiornym blaskiem,
wykonania halołynowych wypieków,
a co najgorsze, do pozwolenia Loli na chodzenie w przebraniu po osiedlu.
Co wiąże się się nie tylko z moim mało entuzjastycznym stosunkiem do tego zwyczaju, ale także z ryzykiem, że na naszym ultra katolickim osiedlu dziecię dostanie w łeb od nadgorliwej pańci. Ale Lola była jednym wielkim żebraniem – przez kilka lat z zawiścią obserwowała brata, który zbierał cukierki i widziałam, że jeśli jej nie pozwolę na chociaż ten jeden raz, będzie miała poczucie niesprawiedliwości życiowej. Poszłam z nią do rodziców koleżanki, z którą się umówiła, żeby się upewnić, że nie będą łazić same.
– Spokojnie – powiedział tata – ja z nimi pójdę, tylko do kilku znajomych domów. Bo w zeszłym roku jedna pani zwyzywała nas od satanistów i nazistów.-
Lola wróciła rumiana, zdyszana i tak szczęśliwa, że machnęłam ręką na moje ideologiczne wątpliwości. Chrzanić to! W końcu nie po raz pierwszy odpuszczam własne teorie i przekonania, żeby tylko uszczęśliwić własne potomstwo.