Nie, no muszę publicznie zaprotestować. Przeciwko szkolnej logice matematycznej. Oglądam wczoraj pracę domową Loli i widzę, że coś ma pokreślone i minus jakiś. No wiecie, matka dorywcza w takim momencie ma rzut emocjonalny, że się rozwojem dziecka nie zajmuje i takie efekty. Studiuję więc z zainteresowaniem zadanie.
Zadanie wygląda tak: jest narysowany ślimaczek, taki, powiedzmy, ślimaczek instruktażowy, w pustej liniii z miejscem na kolejne. Polecenie brzmi dokładnie tak: narysuj pięć takich ślimaczków.
No i teraz zagadka: ile rysujecie ślimaczków?
Lola narysowała pięć, zgodnie z poleceniem, ostatni został skreślony przez panią z uwagą, że jest o jednego ślimaczka za dużo.
Hę? Poinformowałam moją córkę, że polecenie zrozumiała i wypełniła prawidłowo. Gdyby polecenie brzmiało: narysuj tyle ślimaczków, żeby było ich pięć w rzędzie, pani miałaby rację, skreślając ostatniego. A tak, to nie ma. I już. Lola lekko zgłupiała, no bo przecież pani powiedziała…a mama teraz mówi…
Przez chwilę włączył mi się tryb „matka bojowa”, ale przecież nie pójdę robić afery o ślimaczki. Mimo wszystko czuję pewną irytację. Bo bardzo nie lubię podważać autorytetu nauczyciela. W końcu młoda musi na czymś bazować przez te lata. A takie bzdury spowodują, że przestanie wierzyć swojej pani. I to jest niefajne, bo dla takich maluchów jednak pani i jej zdanie jest bardzo ważne. Iść do pani? Olać?