Doczekałam się! Dzięki sympatycznemu panu, który przyjechał wczoraj z wkrętarką i mnóstwem półek, mam nareszcie regał na książki w sypialni! Co podjarało mnie do tego stopnia, że wczoraj do północy rozładowywałam piętrzące się pudła z książkami, dekorujące moją sypialnię przez ostatnie kilka lat.
Mam wprawdzie w dużym pokoju, no, nie bójmy sie tego słowa, w salonie:-), całą ścianę zabudowaną półkami, ale jest ona zapchana od dawna nobliwą literaturą, którą:
a. nabywałam w czasach intelektualnej koniunktury przeddzieciowej, tzn kiedy byłam w stanie przeczytać dzieło pełne niuansów, trudnych słów i generalnie niezmiernie głębokie,
b. regularnie nabywa mi mąż, pełen głębokiej wiary, że czytam wyłącznie noblistów, klasyków i filozofów, no, ewentualnie, w ramach zupełnej figlarności, pochylam się nad literaturą popularnonaukową (kocham go za to, naprawdę:-))
c. regularnie nabywa mąż dla siebie, a że ma intensywny odchył geograficzno – fotograficzny, to w praktyce półkowej oznacza to przerażającą ilość map, atlasów i albumów- bardzo ciężkie hobby…
W sypialni mam książki, które czytam naprawdę, książki, które kołyszą mnie do snu i umilają kąpiel, książki zachlapane sosem i sokiem malinowym, i podarte tak, że powinno sie je czytać przy pomocy pęsetki. No, po prostu moje osobiste. Wiecie, tamte salonowe to takie stringi, niby stylowe, a w tyłek się wrzynają, a te sypialniane to sprane bawełniane gacie:-)
A teraz sobie stoją dumnie na półkach, opiekuńczo podpierając te co bardziej rozsypujące się, i z zaskoczeniem przyglądając się nielicznym snobom w twardych okładkach…
Czuję niemal macierzyńską dumę. No i wiecie, ile ciekawych rzeczy znalazłam?! Rany, to jak kopalnie króla Salomona! Teraz będę je odkrywać na nowo. Wyjdzie taniej, niż kupienie nowych, a radość taka sama:-)