Zima jest polem minowym na płaszczyźnie mojego szczęścia małżeńskiego. Oprócz temperatury wnętrz, w trakcie ferii zimowych na pierwszy plan wysuwa się konflikt- dokąd wyjechać z dziećmi? Mąż – narciarz entuzjasta, syn – narciarz umiarkowany, córka – odmawiająca nawet postawienia stopy na nartach i żona – z organicznym wstrętem do zimy i śniegu, nie mówiąc już o nartach. Wyjście kompromisowe raczej niemożliwe, więc albo cierpi jedna frakcja, albo druga. W tym roku wygrałyśmy My, czyli frakcja damska!
Więc jadę, jadę sobie w ciepłe kraje, pierwszy raz w życiu zimą. Program pobytu mam już drobiazgowo zaplanowany: odespać wszystkie zarwane poranki i noce z ostatnich miesięcy, a resztę dnia spędzić z nogami w piasku, chłonąc słońce wszystkimi porami skóry. Żadnych zakupów, zabytków, nabywania pamiątek, wycieczek, które oznaczają siedzenie w autokarze i gapienie się przez szybkę.
Mowy nie ma. Perspektywa sześciu dni bez czapki i kurtki podnieca mnie bardziej niż goły tors Erica Bany i nie zamierzam ich trwonić na zbędne czynności, czyli wszystkie, które nie wiążą się z przyswajaniem witaminy D przez skórę. Wprawdzie młodociani snują jakieś absurdalne wizje pamiątkowych skarabeuszy, muszelek, piramid i mumii, ale mam nadzieję, że uniwersalny zestaw „woda plus piasek” zatka im dzioby na jakiś czas.
Jestem bezwzględna, tak? No dobra, jedna plastikowa piramidka i jeden gipsowy skarabeusz na łebka plus wycieczka do jednego kiczowatego, obleganego przez tłumy niemieckich turystów zabytku. Niech młodzi tez mają coś z życia. A mąż niech jeżdzi na nartach wodnych, no nie?
Do zobaczenia za tydzień.
wasza totalnie podescytowana, choć despotyczna A.